[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nieśmiertelnie lepkim chodniku zatarasowany był przez szeregi wolno sunących fiakrów,
bryczek, wozów z rzeczami i ręcznych dwukołowych wózków tragarzy. Krzyki, nawoływa-
nia, przekleństwa, hałas nieopisany zatrzymanego pośpiechu były jak gdyby drugą zaporą
dla każdego, kto dążył piechotą.
W środkowej sali dworca wytworzyło się istne przedpiekle. Stosy kufrów, koszów, tłumo-
ków, pudeł, węzłów zawaliły całą przestrzeń wolną i spiętrzyły się wysoko. Na wątłe tektu-
rowe pudełka raz w raz ciskano walizy i paki, tworząc coraz wyższe barykady dobytku po-
chwyconego z domostw. Między tym rumowiem, zwalonym jak w czasie pożaru przemocą
utrzymywano ulice do przejścia. W tych to przesmykach ludzie biegli tu i tam, w tył i na-
przód, dzwigając dzieci, wciąż napływające toboły, przedmioty, sprzęty... Wszyscy tu zagra-
dzali sobie wąskie przejścia, spotykali się i potrącali, złorzecząc sobie nawzajem. Wszelka
służba stała się co najmniej wyniosłą, bez powodu grubiańską, a w miarę uznania i potrzeby
chętnie tyranizującą. Wszelka godność ustała. Nawet sam pieniądz stracił na sile. Aaskę robił
człowiek, jeżeli za byle jaki trud raczył wziąć wysoką nagrodę. Przy okienkach kas bileto-
wych tłoczyli się ludzie z wytrzeszczonymi oczyma, a przy kasie bagażowej dokonywało się
skłębione igrzysko istne zapasy na siłę ramienia, głosu i zaklęć.
Gdy tłum po załatwieniu formalności wydostał się na peron stacyjny, dzień ledwo się roz-
niecał. Z dala nadciągał pociąg ów ostatni. Obciążony wielką ilością wagonów, sunął po-
116
woli pod zadymiony dach podjazdu. Nim można było sadowić się w nim, zniechęcone spoj-
rzenia dostrzegały nawzajem towarzyszów doli. Kogóż to nie było w tym zespole? Ludzie z
góry i z dołu, bogaci i niezamożni, mądrzy i nieuczeni zgoła, znakomitości i pospolitacy,
subtelnisie i prostactwo. Teraz była to jedynie gmina bez prowiantów, złożona z poszczegól-
nych ciał, których przeznaczeniem było opróżnić miasto, ażeby nie zjadały w nim mąki,
kapusty i słoniny. Nad tymi wszystkimi kadłubami trawiącymi jamami ustnymi i żołądkami
nad tym zbiorowiskiem apetytów, które mogło być również zbiorowiskiem chorób zawi-
sła elementarna groza nadciągającego z północy moskiewskiego huraganu. Coś jak gdyby
dreszcz podziemny, zwiastujący trzęsienie ziemi, gnał w dal ów gmin człowieczy.
Wpadały w oko niektóre w nim figury.
Przy prowizorycznym bufecie znakomity aktor, którego tylekroć widziało się w przeróż-
nych ubraniach dla symbolicznego wyrażenia najrozmaitszych spraw ludzkich człowiek
starszy, gładki i wykwintny teraz w płaszcz legionowego żołnierza na stałe przebrany, rwał
zębami duże kęsy kiełbasy i zagryzał je tęgimi ułamkami chleba, ze szczerze wilczym apety-
tem. Nogi w ciężkich butach miał uwalane w glinie, wojacką odzież zachlastaną do kolan.
Pasy rzemienne odparzyły na jego szarym płaszczu białawe szlaki, rzemień powgniatał się w
sukno. Z drewnianego pomostu sceny ze świata wymysłów i bajek sztuki zstąpił był na
ziemię i obszedł scenę szeroką, dobrze rozwidnioną łunami na Szczucin, Opatów, Dęblin,
Częstochowę... Na zapytanie, skąd wraca, odpowiada poprzez kiełbasę:
A spod tych Krzywopłotów.
Mówi nie jak ten, co umiał pokazywać markizów, hrabiów, panów, a nawet królów, lecz z
prostacka, jak wyrobnik czy wieśniak:
Bitwa to bajki! To bajki! Pochód, to dopiero prawdziwa nędza. Nogi na nic, w butach
błoto. Zimno trzęsie, bieda!...
W złą trafił chwilę. Nie mógł być stary Kraków miejscem postoju, popasu i wypoczynku.
Znowu tedy dalej w ów pochód srogi!
Wzdłuż wagonów przechadza się inny. To pierwszorzędny pisarz w ubraniu legionowego
ułana. Postać jego szczupła, wysoka, wyniosła i świetna jak zawsze lecz ruchy dziś powol-
ne, od ran i chorób przebytych ociężałe piękna twarz aż do kości wyschnięta, do cna w po-
lach schudzona i jak ich śniegi biała. Spod daszka czapki spoglądają nie dawne siwe oczy
jednego z najdowcipniejszych w Polsce ludzi, lecz jamy srogie i ponure. Jakież to tam dziś
myśli kłębią się pod tą wysoką czapą ułańską? Jakie widoki przesunęły się w tych oczach
jastrzębich gdy na swym koniu przemierzał wzdłuż i w poprzek pola rodzinne? Ludzie
schyleni w nędzach i niedolach cierniowymi mu się kłaniali korony... Już nie prosili o
miecz jako jałmużnę , bo go przyniósł z towarzyszami lecz sercu jego, które ich tak ko-
chało, pokazywali doły w ziemi mieszkalne i wnętrza ich, gdzie wymierały dzieci do ostat-
niego całymi gminami. Przed jego to oczyma stały w przestworze ojczystym kominy
sczerniałe i piecowiska wyziębłe wiosczyn spalonych gruzy miast martwe rumowia pra-
starych kościołów, które pamiętały kolebkę dziejów ojczyzny wywrócenie samego gruntu
na nice, ze zniweczeniem gleby, którą pot pokoleń chłopskich użyznił. Przed jego duszą
wszystko czującą otwierały swe wnętrza mogiły ledwie zasypane, ukazując rozpacz konają-
cych. Czyliż to nie jego, następcę, widział był zaprawdę twórca wieczny, Juliusz Słowacki,
gdy wołał w dal czasów:
Postój, o, postój, hulanie czerwony!
Przez co to koń twój zapieniony skacze?!
To nic. To mojej matki grób zhańbiony.
Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.
Koń dobył iskier na grobie z marmuru
117
I krzywa szabla wylazła z jaszczuru.
Krzywa szabla wylazła z jaszczuru. Oto wszystko twoje, polski rycerzu.
Gdy przedziały wagonów napełnione, nabite zostały ludzkim materiałem i dobytkiem pod-
ręcznym, pociąg ruszył leniwie. Okrążał miasto z wolna, pozwalając ludziom pożegnać je
oczyma. Owiane było jesienną mgłą, ciemne i pełne smutku. Ukazywały się jego wieże, ko-
puły, rude lub zielonawe od patyny kształty gotyckie, barokowe i najnowsze.
Zajaśniał we mgle nowy dach Wawelu... Nowy dach Wawelu, symbol tej cichej i bezsław-
nej pracy narodu dla przyszłego potomka, pracy, która się w milczeniu, z zaciśniętymi zębami
dzień dnia dokonywała wygrzebywania się z gruzów, wznoszenia z popielisk, dzwiganie z
bezsławy. Ten nowy dach nad prastarą siedzibą potęgi żegnał się z oczyma ludzkimi, mówiąc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]