[ Pobierz całość w formacie PDF ]
George a.
Pokaż powiedział Terence.
Jest nabity uprzedził go George, podając mu broń.
Widok spluwy wpłynął na nas wszystkich uspokajająco.
Przestaliśmy krzyczeć, zaczęliśmy w jej obecności mówić ciszej.
Podczas kiedy Terence oglądał rewolwer, George napełniał nam szklanki. Usiadł i
przypomniał mi, że obiecałem zagrać na flecie.
Przez minutę czy dwie trwała mętna cisza przerwana jedynie przez George a, który
uświadomił nam, że po tym drinku pora na kolację. Mary była myślami daleko. Wolno
obracała między palcami szklaneczkę. Ja leżałem wsparty na łokciach, usiłując naszą
rozmowę złożyć w całość. Próbowałem sobie uprzytomnić, jak doszło do tego, że zapadła
ta nagła cisza.
I wtedy Terence odbezpieczył broń i wycelował w głowę George a.
Ręce do góry, chrześcijanie powiedział głucho.
George nie poruszył się. Powiedział:
Z bronią nie ma żartów. Terence mocniej ścisnął rewolwer. Oczywiście, że były to
żarty, a jednak ze swojego miejsca widziałem, jak jego palec zgina się na spuście i jak
Terence zaczyna za ten spust pociągać.
Terence! szepnęła Mary i delikatnie dotknęła go z tyłu nogą. Nie spuszczając
Terence a z oka, George napił się. Terence podniósł drugą rękę, żeby ustabilizować lufę
broni wymierzoną w sam środek twarzy George a.
Zmierć posiadaczom broni rzekł bez cienia humoru. I ja usiłowałem zawołać go
po imieniu, ale nie dobyłem z gardła żadnego dzwięku. Kiedy ponowiłem próbę, w
narastającej panice zdołałem powiedzieć jedynie coś zupełnie bezsensownego.
A o kogo chodzi? Terence nacisnął spust.
Od tego momentu nasz wieczór legł w gruzach pokrętnych konwenansów, w których
Amerykanie, jeśli chcą, potrafią prześcignąć nawet Anglików. George był jedynym spośród
nas, który widział, jak Terence usuwa z rewolweru naboje, co połączyło mnie i Mary we
wspólnym stanie łagodnego, ale długotrwałego szoku. Jedliśmy sałatkę i zimne mięsa z
talerzyków, które trzymaliśmy na kolanach. George spytał Terence a o jego pracę na temat
Orwella i perspektywy kariery nauczycielskiej. Terence ze swej strony zapytał George a o
jego interesy, o wypożyczalnię sprzętu na przyjęcia i dla chorych. Mary była pytana o pracę
w księgarni feministycznej, na co odpowiedziała uprzejmie, starannie unikając wszelkich
sformułowań, które by mogły sprowokować jakąkolwiek dyskusję. Wreszcie ja zostałem
poproszony o prelekcję na temat moich planów podróżnych, z czego wywiązałem się, nie
szczędząc nudnych szczegółów.
Opowiedziałem, jak zamierzam spędzić tydzień w Amsterdamie przed powrotem do
Londynu.
W odpowiedzi George i Terence poświęcili kilka minut na wyrażenie entuzjastycznych
opinii o Amsterdamie, chociaż nie ulegało wątpliwości, że każdy z nich widział zupełnie
inne miasto.
A potem, kiedy inni ziewali i popijali kawę, ja grałem na flecie. Zagrałem swoją sonatę
Bacha, nie gorzej niż zwykle, może nawet trochę pewniej, ponieważ byłem lekko zapruty,
ale moja dusza buntowała się przeciwko muzyce. Byłem znużony i samą muzyką, i moim
graniem.
W miarę jak nuty przenosiły się z kartek na czubki moich palców, myślałem: czy ja w
dalszym ciągu gram to? Dalej brzmiały mi w uszach nasze podniesione głosy, widziałem
czarny rewolwer w otwartej dłoni George a, komika wynurzającego się z ciemności, żeby
znów wziąć mikrofon, widziałem siebie sprzed wielu miesięcy, jak wyjeżdżam z Buffalo
do San Francisco wynajętym samochodem i drę się, przekrzykując szum wiatru w
otwartych oknach: to ja& jestem& jadę& i gdzież do tego wszystkiego muzyka? Dlaczego
jej nawet nie szukam?
Dlaczego brnę, robiąc to, czego nie potrafię, dlaczego gram muzykę z innego czasu i z
innej cywilizacji, muzykę, której autentyczność i perfekcja stanowią dla mnie jedynie pozór
i kłamstwo, tak jak były kiedyś, czy może mogły być nadal, prawdą dla innych? Czego
powinienem szukać? (Drugą część odwaliłem jak pianola). Czegoś trudnego i wolnego.
Pomyślałem o opowieściach Terence a na własny temat, o jego zagrywce ze spluwą, o
eksperymentach w dziedzinie życia osobistego Mary, o sobie samym, kiedy w tamtej pustej
chwili bębniłem palcami po książce, o wielkim pokawałkowanym mieście praktycznie bez
centrum, bez mieszkańców, o mieście, które istniało właściwie tylko w wyobrazni, o
przyczynie zmian czy stagnacji w życiu jednostki. Obraz i myśl wpadały po pijacku jedno
na drugie i w takty pełne zrozumiałej harmonii i nieubłaganej logiki zaczął się wkradać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]