[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ukryć.
- Randy, możesz rozluznić trochę węzeł?
- ChciaÅ‚bym, naprawdÄ™, ale próbowaÅ‚abyÅ› uciec. Nie mo­
gę ryzykować.
- J as ne.
- To nie był mój pomysł - powiedział niepewnie Randy.
- A czyj?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Rozpalisz ogień? - zapytała pięć minut pózniej. - Robi
siÄ™ zimno.
- Dobry pomysł.
Wszystko miaÅ‚a szczegółowo obmyÅ›lone. Z zatkanego ko­
mina wydostanie się dym, Randy będzie musiał ją rozwiązać
i wyprowadzić z domu. Ona zaś wykorzysta zamieszanie
i ucieknie.
Niestety, komin ją zawiódł.
- Popatrz, jaki teraz jest ciąg. Jakieś ptaki uwiły gniazdo
w kominie, ale wyczyściłem go porządnie, jak tylko Dylan
stąd odjechał.
- Chcesz powiedzieć, że nas Å›ledziÅ‚eÅ›? - Na myÅ›l, że Ran­
dy podglądał ich, kiedy kąpali się nago w rzece, przeszedł ją
dreszcz.
- Widziałem tylko, jak odjeżdżałaś na jego koniu. Ale
wiem, co tu z nim robiłaś. Nie mam do ciebie pretensji, bo to
nie był twój pomysł. On to wszystko wymyślił.
- Tego porwania też nie wymyÅ›liÅ‚am. WolaÅ‚abym być te­
raz w domu.
134 CZAS WAÓCZGI I CZAS MIAOZCI
- Wiem. Robię, co mogę. żeby ci było wygodnie. Może
nie należę do ludzi, których uczucia Å‚atwo zranić, ale mogÅ‚a­
byś się postawić na moim miejscu i zrozumieć, że to wszystko
nie jest dla mnie takie Å‚atwe.
- Nie jest Å‚atwe dla ciebie? - powtórzyÅ‚a z niedowierza­
niem Abbie. - To postaw siÄ™ na moim miejscu!
- Może bym ci przeczytał kilka fragmentów z twojej
ostatniej książki? Chyba jestem podobny do Ramona...
W taki sposób, w jaki zajÄ…c jest podobny do lwa, pomy­
ślała.
- Nie chcę, żebyś czytał mi moją książkę - powiedziała
stanowczo. Z wyrazu jego twarzy domyślała się, że wybrał
do tej recytacji sceny miłosne. - Opowiedz mi coś o sobie.
- Kto dzwonił?
- Mój brat, Michael, z Chicago.
- Dwa razy?
Dylan nie wiedziaÅ‚, komu ufać. Raj byÅ‚a przyjaciółkÄ… Ab­
bie. Znały się od lat. Ale czy mógł mieć pewność, że nie jest
w tę aferę wplątana? Wolał nie ryzykować.
- Za drugim razem też dzwonił brat? - powtórzyła Raj.
- Tak, zapomniał o czymś ważnym.
- Miałam nadzieję, że to jakieś wieści o Abbie.
- Ja też.
Kiedy o świcie Dylan zbliżał się do starego domu, pomyślał
zrozpaczony, że wczoraj o tej samej porze Abbie spała w jego
ramionach. Teraz nie wiedział nawet, czy zastanie ją żywą.
Kiedy zeskoczył z siodła, jak spod ziemi wyrósł przed nim
Randy, z myśliwską strzelbą w ręku.
CZAS WLÓCZGII CZAS MIAOZCI 135
- Ręce na głowę - rozkazał.
- Gdzie jest Abbie? Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, sępy roz-
dziobią twoje ścierwo.
- Nigdy nie skrzywdziłbym Abbie. Ty to zrobiłeś.
Dylan zacisnął z bólu zęby. Wiedział, że Randy ma rację.
Zranił Abbie, ale to był błąd, którego nigdy nie powtórzy.
- Gdzie twój boss?
- W środku.
- A Abbie?
- Też. No, rusz się, właz szybciej.
W domu panował półmrok i cisza. Abbie siedziała na
łóżku.
- Abbie, jak się czujesz? - Rzucił się w jej kierunku, ale
zatrzymała go w pół drogi lufa pistoletu Hossa juniora.
- Dobrze, nic mi nie jest.
- Cześć, Junior. Tatuś przysłał cię do brudnej roboty?
- Ta robota nie ma nic wspólnego z moim ojcem. Nic
o tym nie wie, on ma klapy na oczach, myśli tylko o swoim
ranczu. Moje plany sÄ… ambitniejsze.
- A jakie to plany? Pewnie chcesz mi o nich opowiedzieć.
- Przerzucanie drogiego towaru przez granicÄ™ kanadyjskÄ….
A linia graniczna biegnie wzdÅ‚uż północno-wschodniego ob­
rzeża tego rancza. Stary Pete nie zwracał uwagi na to,,co się
tu dzieje. Ale ja wiedziałem, że jak ranczo zmieni właściciela,
zaczną się kłopoty. Dlatego molestowałem ojca, żeby kupił tę
ziemiÄ™.
- To ty chciałeś kupić ranczo?
- Nie mogÅ‚em dać siÄ™ wykoÅ‚ować z takiego dobrego in­
teresu.
- Co to za towar? - spytała Abbie.
136 CZAS WAÓCZGI 1 CZAS MIAOZCI
- Narkotyki - wyręczył Juniora Dylan.
- Nic groznego - wtrącił Randy. - Zwykła marihuana.
- Randy, a jak ty się w to wplątałeś?
- Potrzebowałem pieniędzy - odpowiedział Randy.
- A po co wciÄ…gnÄ…Å‚eÅ› w to Abbie i mnie?
- To twoja wina. Gdybyś pilnował swojego nosa, nic by
się nie stało. To ja miałem uratować Abbie wtedy na łące, a nie
ty. Wszystko miałem zaplanowane.
- A więc to ty podłożyłeś pod czaprak te cholerne rzepy?
- Tak. Dzika nie lubi obcych, ale mnie znała od miesiąca,
więc miała do mnie zaufanie.
- Ale dlaczego, ty skur...
Dylan złapał Randy'ego za kołnierz i trząsł nim z całej
siły, dopóki Hoss nie kopnął go w kontuzjowaną kończynę.
Dylan cudem utrzymaÅ‚ siÄ™ na nogach, musiaÅ‚ jednak wy­
puścić z rąk Randy'ego, który runął jak kłoda na podłogę.
- A niech cię cholera, Junior - syknął z bólu Dylan. -
Zdaje się, że ojciec wcale nie złamał ci tego palucha. O co
było tyle krzyku?
- Na szczęście nie zÅ‚amaÅ‚. Wiesz, mój ojciec nie jest naj­
genialniejszym facetem w okolicy. Ciężko kuma, ale to nie
było uprzejme z twojej strony - naśmiewać się ze staruszka
i wciskać mu te cygańskie kity.
- Jeśli dobrze rozumiem, na tobie czarcie oko nie zrobi
wrażenia?
- Bystrzak z ciebie.
- Czyli muszę wysilić się na coś lepszego?
- Muszę oddać ci sprawiedliwość, Janos. Niełatwo się
poddajesz, nie tracisz głowy. Gdyby okoliczności były inne,
moglibyśmy razem pracować.
CZAS WAÓCZGI I CZAS MIAOZCI 137
- Nie w tym wcieleniu.
- W takim razie może w następnym. Bo jeśli chodzi o to
życie, twój czas się kończy. Pora na rachunek sumienia.
- Abbie miała zaufać mnie, nie tobie - odezwał się Randy.
- Uratowałbym ją. Miała zakochać się we mnie. Nie w tobie.
- PosÅ‚uchaj - zaczÄ…Å‚ pojednawczym tonem Dylan. - Mo­
żesz chyba wypuścić Abbie...
- To byłby rycerski postępek - odparł Hoss junior - ale [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •