[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stała już otworem. Po chwili ukazał się w niej płaski łeb Phobosa . Ten naj-
cięższy z naszych poduszkowców był niemal tak uzbrojony jak jego macierzysty
statek. Wypełzał teraz na miałki piasek, zalegający lądowisko.
Jazda trwała niespodziewanie krótko. Za pierwszą wyższą wydmą, w piasz-
czystym siodle ukazał się nagle wielki, cudaczny pojazd. Przypominał staroświec-
ką barkę. Albo stodołę. Stanęliśmy. Zbliżył się do nas na odległość czterystu me-
trów i zatrzymał się również. Z jego wnętrza trysnęły jak race, wyrzucone we
wszystkich kierunkach naraz, jajowate kształty. Długimi skokami, ale nie bardzo
szybko, polatywały w naszym kierunku. Były przezroczyste. W ich wnętrzu, za
cienkimi jak się zdawało ściankami coś się poruszało. Wyrównały tyralierę
i zamarły, odgradzając nas od swojego macierzystego pojazdu dość gęstym pło-
tem.
Domyśliłem się, że wewnątrz siedzą automaty. Zostawiłem Snagga przy mio-
taczu i zeskoczyłem na piasek. Powoli, ściskając w ręku kolbę ręcznego lasera,
zszedłem w ich stronę. Uśmiechałem się. Powinienem się uśmiechać. Mogą mieć
analizatory lepsze od naszych.
Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, przystanąłem. Odpiąłem od pasa pustą ka-
burę i położyłem ją na piasku. Oddaliłem się parę metrów i wypaliłem do niej
krótką serię. Spłonęła jak słomka. Odwróciłem się twarzą do obcych. Podniosłem
rękę z miotaczem, następnie schyliłem się i położyłem laser przed sobą. Wypro-
stowałem się, rozłożyłem ręce, pokazując, że są puste, i odliczyłem jeszcze sto
kroków w stronę mieszkańców Trzeciej. Bo przecież nie mogły to być istoty czy
maszyny pochodzące stąd, z martwego satelity.
Chwilę stałem bez ruchu. Wreszcie wzruszyłem ramionami i rozsiadłem się
wygodnie na piasku. Robiłem to wszystko tyle razy na poligonie, że nieustan-
nie docierające do mnie wskazówki pokładowych automatów przyjmowałem jak
szum deszczu na Ziemi, nie zwracając na nie uwagi.
Siedziałem tak bite dwadzieścia minut. Pomyślałem, że Snagg pojedzie, jeże-
li to jeszcze trochę potrwa. Wstałem i wyprostowałem się. Wtedy coś wreszcie
poruszyło się w obcej tylarierze. Spoza niej, chyba od strony głównego statku,
wyszły dwie postacie. Ruszyłem im naprzeciw. Po chwili zatrzymaliśmy się. Oni
i ja. Nie dzieliło nas więcej niż półtora metra.
Poruszałem się teraz jak na zwolnionym filmie. Wydobyłem z kieszeni minia-
turowy przekaznik holowizyjny. Równocześnie Snagg uruchomił nadajnik. Ude-
rzyłem się wskazującym palcem w pierś i wyświetliłem pierwszy obraz. Zdjęcie
układu słonecznego na tle Galaktyki. %7łółta strzałka wskazywała Ziemię. Następ-
ny obraz był przestrzenną fotografią planety, zrobioną ze stacji satelitarnej. Dalej
miasto. To, w którym się urodziłem. Góry, morze, rzeka. Drzewa, ogrody pełne
kwiatów. Ludzie. Kobieta i mężczyzna. Dzieci.
30
Trwało to dość długo. Twórcy zestawu nie skąpili informacji nie znanym sobie
widzom. Wreszcie skończyłem. Wtedy położyłem przekaznik na otwartej dłoni i z
wyciągniętą ręką podszedłem do pierwszego z obcych. Stanąłem tak, że jeszcze
krok, a musiałbym go popchnąć. Ani drgnął. Za to mogłem mu się teraz lepiej
przyjrzeć. Nie był automatem. Chyba nie. Każdy ogród zoologiczny na Ziemi ku-
piłby go bez wahania. Największemu fantaście wśród zoologów nie przyszłoby na
myśl, że ma przed sobą istotę technologiczną. A był nią, skoro umiał posługiwać
się pojazdami.
Staliśmy pierś w pierś, jeśli można tak powiedzieć o trójkątnym pojemniku
w bezbarwnej folii, jaki sterczał z jego tułowia na wysokości mojego żołądka.
Niewykluczone, że miał tam głowę. Centrum nerwowe. Gdziekolwiek ją zresztą
miał, nie wyglądało, żeby jej nadużywał. Znaczynało mnie to nudzić. Wreszcie
wykonał jakiś ruch. Nie był to jednak gest pod moim adresem. Natychmiast z ty-
raliery pojazdów wysunął się jeden wypukły krążek i podjechał ku nam. Zatrzy-
mał się całkiem blisko. W przezroczystym płaszczu dostrzegłem otwór wielkości
fryzjerskiego lustra. Mogło to oznaczać zaproszenie. Mogło nic nie oznaczać. Po-
rozumiałem się ze Snaggiem i wlazłem do środka. Kabina pojazdu od wewnątrz
wyglądała jak szklane jajo. Była idealnie pusta, ogołocona ze wszystkiego, co
w najmniejszym stopniu mogło przypominać przyrządy nawigacyjne. Ułożyłem
się niezgrabnie w środkowej części zaklęśnięcia jak na dnie wielkiej wanny. Jajo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]