[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odrazy i niezdrowej ciekawości. Pózniej, już bezzębne i poranione w poprzednich walkach, trafiały do
przezroczystej klatki mangusty, wystawione na jej okrucieństwo: z początku próbowały uniknąć walki i
uciec przed napastnikiem, w końcu jednak brały na siebie rolę jadowitej kobry i pozwalały, by wściekła
bestia gryzła je do krwi, a kiedy były już bliskie śmierci, ludzka ręka wyciągała je z potwornej urny i
wkładała na powrót do torby, gdzie czekały na kolejną walkę, na kolejną grupę turystów, którzy
obserwowali węże, jakby miały one wypalić winstona za pomocą jednego ze swoich fiutów, a z innej
części ciała wyciągnąć piłeczkę pingpongową, błyszczącą od wydzieliny.
Ruszyli w drogę, taksówkarz komentował z zachwytem widowisko, jakby Carvalho potrzebował
dodatkowego objaśnienia.
- Kobra nie chce walczyć, bo wie, że przegra. Ale nic ma innego wyjścia. Kobra jest zła. Co roku w
Tajlandii od ukąszeń ginie dwieście osób.
W Garden Rose jest dwadzieścia tysięcy różanych krzewów, oświadczył taksówkarz. Detektywowi
wystarczyłby jeden.
- Garden Rose należy do jednego generała. Kazał to zrobić generał, który był burmistrzem
Bangkoku. Tutaj prawie wszystko jest własnością generałów.
Taksówkarz podał mu ulotkę reklamową Garden Rose: turystyczna, wiejska Tajlandia w pigułce,
dwadzieścia tysięcy krzewów róż, pięć hoteli, dwa baseny, sportowe łódki, narty wodne, pokaz
pracujących słoni, wielki teatr z boksem tajskim, tańce... a wszystko nad brzegami bukolicznej rzeki
Kachin".
- Kto pracuje w Garden Rose?
- 86 -
- Pracownicy mieszkają na miejscu. Trzeba mieć dobre papiery, żeby móc tutaj pracować, byle
kogo nie przyjmują. A oni robią wszystko. Rano pracują w ogrodzie, a po południu boksują albo
tańczą. Muszą się znać na wszystkim.
...Nad brzegami bukolicznej rzeki Kachin". Przymiotnik bukoliczny" mógł odnosić się tylko do
świata greko-rzymskiego. Choć tropikalna rzeka nie może być bukoliczna, Kachin zbliżała się do
sielankowego ideału. Była to szeroka, powolna, słodka rzeka, niosąca w swym nurcie girlandy roślin,
oderwanych od brzegów. Carvalho zapytał, jak się nazywają te rośliny, poddane fatalnemu biegowi
rzeki. Taksówkarz nie wiedział, zwrócił się o pomoc do grupy kolegów, którzy pili coś przez słomkę z
buteleczek o aptekarskim wyglÄ…dzie.
- To są wodne hiacynty. Rzeka wyrywa je i wlecze za sobą przez wiele kilometrów.
- A co oni pijÄ…?
- Tonik. Bardzo dobry, bardzo słodki. Krzepi. Ma w sobie miód. Dobry dla zdrowia.
Carvalho powiedział taksówkarzowi, żeby na niego zaczekał, i zagłębił się w parku Garden Rose.
Jednak taksówkarz dogonił go i zaproponował obiad w bardzo dobrej restauracji, bardzo dobrej,
powtórzył. W niektórych budynkach mieściły się sklepy z turystyczną taniochą i rzemiosłem
artystycznym, inne miały być pamiątkami przeszłości, wszystkie jednak cechowało dostojeństwo
rzekomo narodowej i tradycyjnej architektury. Carvalho wszedł do restauracji polecanej przez
taksówkarza i poczuÅ‚ siÄ™ urażony, gdy maître podaÅ‚ mu jedyne menu dnia: rosół, lubina na sposób
rzymski i kurczak z warzywami. Przypominało to menu przyjęcia, wydanego przez drobną katalońską
burżuazjÄ™, ale maître posadziÅ‚ Carvalha na tarasie z widokiem na rzekÄ™ i warto byÅ‚o zaakceptować
jedzenie w zamian za powtarzający się wodny cud, ciche samobójstwo hiacyntów, które umierały z
radością. Rosół był dowodem na to, co detektyw już od dawna przeczuwał: bulion z kostek zdobył
międzynarodową sławę. Co się tyczy lubiny, wyszalała się w czarnych wodach Zatoki Syjamskiej albo
Oceanu Indyjskiego i smakowała jak panierowana ropa naftowa, kurczak zaś został utuczony
kartonowymi pudłami i nie oczyszczonym gipsem. Carvalho prawie nie tknął tych gastronomicznych
przestÄ™pstw, a maître byÅ‚ chyba przygotowany na trudniejsze próby, bo odniósÅ‚ peÅ‚ne talerze bez
najmniejszego komentarza.
Na drugim brzegu Kachin rosła dżungla, bez ogrodzenia i biletów wstępu. Palmy, bananowce,
gigantyczne róże chińskie, drzewa mango i darieny, chaty z drewna i blachy. Wody rzeki zabierały
gówno dziecka, zmęczenie mężczyzn, którzy myli się po pracy, namydlony tłuszcz z dziewczęcych
włosów, pielęgnowanych oliwką kupioną w aptece, łodzie, przypominające cienkie i martwe łupiny
wodnych owoców.
- Jak dobrze, jak dobrze. Jaki ten świat mały - mówił Jacinto, analizując powtórne spotkanie z
Carvalhem. - Jak pan tutaj przyjechał?
- Taksówką.
- Taksi jest dlogie. Z nami taniej. Zadowolony? Tutaj jest dobie jedzenie. Eulopejskie.
- Ten teren należy do generała. W Tajlandii wszystko należy do generałów.
Jacinto uśmiechnął się.
- Jak byłem w Hiszpanii, w Alicante, bo ja studiowałem w Alicante, w Hiszpanii też rządził jeden
genelał. Chce pan iść z glupą? Przedstawienie zalaz się zacznie.
Carvalho dołączył do swojej grupy. Jeden z kawalerów fotografował się z wężem, owiniętym wokół
szyi. Parę razy ukradkiem pocałował węża, wywołując nerwowe ochy zachwyconych starszych pań.
Hiszpanie, Japończycy, Australijczycy, Francuzi i Amerykanie zajmowali miejsca pod dachem
pięknego amfiteatru, wzorowanego na typowym domu tajskim. Na scenie rozpoczęła się defilada: na
czele maszerował słoń, dalej tancerze, bokserzy, fechtmistrze, gracze w takraw, treserzy kogutów,
mężczyzni, niosący fragmenty dekoracji do kolejnych przestawień. Delikatne tajskie dziewczęta,
przypominające lalki ze sklepu z pamiątkami, tańczyły ludowe tańce, gdy nagle ogromny, pijany
Amerykanin wskoczył na scenę, chcąc do nich dołączyć. Został grzecznie odprowadzony na swoje
miejsce przez personel porządkowy, pózniej jednak próbował uczestniczyć w szermierce, kiedy zaś
zainstalowano ring, z uporem ciągnął za liny, chcąc sprawdzić ich wytrzymałość. Chłopcy z obstawy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]