[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeglądał papiery z czarnej aktówki. - Słuchajcie, tu jest oryginał aktu kupna-sprzedaży tych
stu hektarów gruntu!
Pete wstał. Wyprężył ramiona, robiąc kilka przysiadów.
- Kto je kupił?
- Namura. Spółka chińsko-amerykańska. Cole Hatkinson podpisał w ich imieniu. Z
ramienia Building Beach Company autograf złożył świętej pamięci Stan Morrison.
- Coś jeszcze? - Jupiter wyruszył ramionami. To już wiedzieli.
- Tak. No nie! To nie do wiary!
- Co? Co takiego? - Pete podszedł do biurka. - Co jest nie do wiary?
- Klauzula, która mówi, ze w przypadku śmierci Morrisona cała należność zostaje w
Spółce Namura! A oni jeszcze nie przelali gotówki!
Trzej Detektywi wyglądali, jakby nagle sufit zwalił się na ich głowy.
- To dlatego! To dlatego musiał zginąć Morrison!
- Na to wygląda! - westchnął Pete. - Padł ofiarą własnej głupoty. Jak mógł się zgodzić
na taką klauzulę?
Jupiter kręcił głową z niedowierzaniem.
- Był w sytuacji podbramkowej. Dziś międzybankowy przelew elektroniczny trwa
parę sekund. Umówił się z Hatkinsonem tak pózno, bo sądził, że w nocy nic nie może mu się
przydarzyć. A Hatkinsona znał od dawna.
- Czyżby więc zabił go właśnie Hatkinson? Po to, by odzyskać forsę i jednocześnie
zdobyć sto hektarów cholernie drogiej, kalifornijskiej ziemi? To się nawet trzyma kupy.
- Nie bardzo - pokręcił głową Bob. - Facet byłby pierwszym podejrzanym. W każdym
razie dla koronera i Wielkiej Aawy Przysięgłych. Przecież w końcu odkryliby powiązania
bankowe denata. - Bob z niedowierzaniem wpijał wzrok w papier opatrzony wszystkimi
niezbędnymi pieczęciami i podpisami. - Dlaczego zniknął?
Pete sceptycznie wykrzywił lisia.
- Kiedy Mat wreszcie pęknie, znajdą go Federalni. Nawet na końcu świata.
Jupiter marszczył czoło.
- Macie rację. To nie Hatkinson. Może jest facetem pazernym, może chce załatwić
sprawę dla swoich diamentowych mocodawców. Ale nie sądzę, by był idiotą! Nie. Morrisona
zabił kto inny.
- Nasz oszalały Chińczyk bazgrzący po murach?
- Też nie. Hun-Wei bardzo potrzebował pieniędzy i pracy. To prawda, że zachowywał
się jak szaleniec. Ale nie jest... nie był zabójcą. Nie wziął rozsypanych kamieni. Ten, który
chciał sprzedać, był nasz.
- Nasz? Myślisz, że ten ze skrytki w rowerze?
- Tak. Mordercą musi być ktoś trzeci. Ktoś, kto nas śledził.
- Mam dość na dzisiaj! - jęknął Bob. - Idę do domu. Radzę wam przespać się.
Obejrzeć mecz Dodgersów. Wyluzować się trochę. Jutro rano pomyślimy.
Jupiter Jones też był tego zdania. Musiał pomóc w rozładunku trzech ciężarówek wuja
Tytusa. Ciotka już od dawna krzywo patrzy, to się może zle odbić na ich permanentnie pustej
lodówce.
- Pewnie znów będzie udziec ze szpinakiem - pomyślał. I miał rację.
Następnego ranka Bob pracowicie wklepywał do komputera wszystkie dane dotyczące
śledztwa. Był tak pochłonięty pracą, że nie usłyszał, kiedy wszedł Pierwszy Detektyw.
- Ale upał - poskarżył się Jupe. Bob nie zareagował. Widać nie czuł, że żar leje się z
nieba. I wcale nie chciało mu się pić. Co innego Jupiter, który pierwsze swe kroki skierował
ku lodówce. Zaskoczyła go jej niezwykła zasobność. - Kto uzupełnił zapasy, Bob?
Andrews oderwał się od klawiatury.
- Co?
- Kto przytargał tu tyle picia? Bob wciąż nie kojarzył.
- Coli?
Jupiter Jones miał dość.
- Bob, oprzytomnij wreszcie! Zadałem ci niezbyt trudne pytanie.
- Jakie?
- Jesteś tu od rana?
- Tak. Od dziewiątej.
Jupe skinął głową. Postanowił pytać wolniej i precyzyjniej.
- Kto jeszcze tu był?
- O co ci chodzi, Jupe? - Andrews wyraznie nie zdradzał objawów powrotu do
normalności. Wciąż jednym okiem zerkał na niebieskawo świecący ekran. - Aha, ciotka
Matylda kazała nam wrócić do przyczepy, ma dość płacenia czynszu za to pomieszczenie.
Słyszysz?
- Słyszę, słyszę... O, puszki coca-coli... a gdzie, do wszystkich diabłów, podziała się
kura?
Bob jakby zaskoczył. Ale nie całkiem.
- Kura? Jaka kura? Jupe, czy ty od rana musisz myśleć o jedzeniu? - Brzęk puszek
wyrzucanych z lodówki na środek pokoju obudziłby z letargu nieboszczyka. Ale Boba tylko
leciutko zdziwił. - Co robisz, na Boga?
- Szukam kury! - wycedził przez zęby Pierwszy Detektyw - NASZEJ kury!
FASZEROWANEJ!
Bob zerwał się od biurka. Przerażone spojrzenie wbił w ziejącą pustkę lodówki.
- Fa... faszerowanej? Naszymi brylantami? Nie ma kury?
- Nie ma - stęknął Jupiter Jones. Był to spokój pozorny. W jego mózgu szalał pożar.
- To... tylko wasz pracownik. Przywiózł picie. Ja nic nie widziałem... noo...
pracowałem przy komputerze.
- I zapomniałeś o bożym świecie? O kurczaku pieczonym, którego własnoręcznie
nafaszerowałeś brylantami? Nie patrzyłeś facetowi na ręce?
Bob stał niczym skamielina.
- Do głowy mi nie przyszło - wyszeptał wreszcie, po minucie lub dwóch. - Dlaczego
mu miałem patrzeć na ręce? Przecież to wasz pracownik.
- Duży i chudy czy mały i gruby? - pytał Jupiter gorączkowo.
- Chyba ma na imię Victor. Tak powiedział.
- Przedstawił się? - zdziwienie Jupitera nie miało granic.
- Coś do mnie mówił, nie pamiętam, byłem zajęty... Jupe, czy on nam ukradł
brylanty?
- Na to wygląda - mruknął Pierwszy Detektyw, nasłuchując. Na zewnątrz rozległ się
brzęk rowerowego dzwonka. - Pete cię zaraz udusi. Ja nie mam tyle sił.
Crenshaw wszedł, zatrzymując się z lewą nogą za progiem.
- Co się tu dzieje? Dlaczego wszędzie walają się puszki z piciem? Robicie gruntowne
sprzątanie? Odmrażacie lodówkę?
- Niejaki Victor podwędził nam kurę. Tę pieczoną. Z brylantami. A Bob dał mu
rozgrzeszenie.
Teraz Pete skamieniał.
Sprawa kury stała się najważniejszym tematem dnia. Jupiter Jones w pośpiechu
opuszczał Kwaterę Główną, wściekając się, że nie wziął samochodu. Dla rozruchu , jak
mawiała ciotka Matylda, rankami chodził pieszo. Teraz gnał w upalnym słońcu, widząc
oczyma duszy, jak Victor zjada pieczone udko, dziwiąc się, że mu jakieś kamyki brzęczą
między zębami.
- %7łeby się udusił! - warczał wściekle, ocierając czoło. - %7łeby mu wypadły wszystkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]