[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zji. A więc chodziło o coś innego... No tak, pewnie doszli do wniosku, że najważniejszą rzeczą jest sprowo-
kowanie Mariana Kota do działania. I to bez względu na skutki.
Będą mieli za swoje pomyślał melancholijnie. Po raz drugi taka okazja się nie nadarzy".
Zaczął nerwowo przerzucać stronice gazety. Próby podjęcia lektury zakończyły się jednak niepowo-
dzeniem. Bez przerwy spoglądał na zegarek obliczając, ile czasu dzieli ich jeszcze od przybycia do Gdań-
ska, wiercił się na swoim fotelu i z niepokojem wyglądał przez okienko, jakby chciał sprawdzić, czy dosta-
tecznie szybko posuwają się do przodu.
Samolot wylądował w Gdańsku o 1030. Zawadzki ciężko podniósł się z miejsca i razem z innymi pasa-
żerami zaczął wolno przesuwać się do wyjścia. Potem kilkanaście minut straconych w oczekiwaniu na tak-
sówkę. Nareszcie! Kazał zawiezć się w okolice pewnej dzielnicy willowej. Po drodze zatrzymali się obok
budki telefonicznej. Sprawdził w książce interesujący go adres i pojechali dalej. O ile jego przypuszczenia
były słuszne właśnie tam należało poszukiwać Mariana Kola. W tej chwili przebywał on zapewne na drugim
krańcu Polski albo szykował się do kolejnego wyjazdu za granicę, można było jednak liczyć, że rozmowa z
właścicielem domu albo jeśli dopisze szczęście również z Romanem Gutmannem pozwoli wyjaśnić
kilka spraw.
Kiedy przybyli na miejsce, okazało się, że pod wskazanym adresem znajduje się ładna, piętrowa willa.
Umieszczona na drzwiach domu tabliczka świadczyła, że nic było mowy o pomyłce. Nazwisko: Balicki,
Alfred Balicki, inspektor znał doskonale z akt śledztwa w sprawie Romana Gutmanna. Był to szwagier
oskarżonego.
Po chwili przy furtce zaterkotał brzęczyk, sygnalizując uruchomienie elektrycznego zamka. Jednocze-
śnie otworzyły się drzwi i na progu ukazał się wysoki mężczyzna, ubrany w popielaty szlafrok. Przez chwilę
obserwowali się w milczeniu, potem inspektor, starając się zachować możliwie swobodny ton głosu, powie-
dział:
Dzień dobry panu. Nazywam się Zawadzki. Jestem inspektorem milicji. Chciałbym zamienić z pa-
nem kilka słów,
Alfred Balicki nie wydawał się zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. Poprosił swojego gościa do
środka.
Znalezli się w hallu. Mógł on przyprawić o zawał serca każdego gajowego. Zciany od sufitu do podło-
gi wyłożone były grubą warstwą białego drewna. Był to bodaj syberyjski wiąz. Polem, idąc wąskim koryta-
rzem, minęli kuchnię (palona sosna) i wreszcie dotarli do salonu. Tutaj, zapewne ze względu na wielkość
pomieszczenia, gospodarz nie mógł już pofolgować swoim gustom, dlatego też drewniana boazeria sięgała
tylko połowy ściany i była wykonana z pośledniejszego gatunku dębu. Na środku stał niski stolik ze szkla-
nym blatem. Obok leżały marokańskie pufy. Inspektor usiadł na jednym z nich.
Czego się pan napije? Alfred Balicki poświęcał stanowczo za wiele czasu na oglądanie filmów
Kryminalnych. Whisky, gin czy wódka?
Vodka dry inspektor postanowił godnie zaprezentować polską milicję. Wie pan zapewne do-
skonale... wódka z odrobiną wytrawnego Martini. Tak? Trudno, niech już będzie z colą...
Gospodarz nie tracąc fasonu brzęczał przez chwilę shakerem. Po chwili postawił na stoliku dwie
szklanki i zasiadł na drugim pufie.
No więc zaczął co pana do mnie sprowadza?
Och, nic ważnego inspektor postanowił jak długo się da grać rolę człowieka z towarzystwa. Zaj-
muję się sprawą, w którą wmieszany jest pański szwagier, Roman Gutmann. Czy przypadkiem nie widział
go pan ostatnio?
Alfred Balicki skrzywił się z niesmakiem. Rozmowa najwyrazniej zaczęła dotyczyć niemiłych dla nie-
go spraw.
Romana? Skądże znowu. W ogóle nie utrzymujemy ze sobą stosunków... To nie jest zbyt... interesu-
jący człowiek.
Interesujący! Zmieszne" pomyślał inspektor.
A ten jego wspólnik? zapytał. Nazywa się Marian Kot. Też go pan nie widywał?
Marian Kot? Tak. chyba sobie coś przypominam. Roman wspominał mi o nim...
Kiedy?
O, bardzo dawno. Ponad rok temu.
I to wszystko? Nigdy się pan z nim osobiście nie zetknął?
Nie, chyba nie. Skąd te przypuszczenia naprawdę nic rozumiem...
Inspektor zamiast odpowiedzieć wyjął gazetę i rzucił ją na stół.
Niech pan spojrzy na ostatnią stronę. Jest lam coś dia pana.
Alfred Balicki uważnie przeczytał komunikat. Nie zaczął wrzeszczeć ani tarzać się po dywanie. Tro-
chę tylko trzęsły mu się ręce.
No i co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]