[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tala. Mówi¹c to, zachwiala siê. Nagle poczula, ¿e obejmuj¹ j¹ silne
ramiona i Sebastian przyci¹ga j¹ do swego gor¹cego, silnego ciala.
Nigdy w ¿yciu nie czula siê równie bezpieczna. Blogoslawiona chwi-
la. Bo¿e spraw, by siê nigdy nie skoñczyla. Uniosla powieki i spoj-
rzala w czarne jak wêgiel oczy Sebastiana Rivery. Kocham go, po-
mySlala. Kocham mê¿czyznê, który trzyma mnie w ramionach. On
tak¿e mnie kocha. Pobo¿ne ¿yczenia, Marilyn, napomniala siê w my-
Slach. Zamknêla oczy. Nie miala sily walczyæ z wyczerpaniem i sen-
noSci¹. Czy jest na Swiecie lepsze miejsce ni¿ ramiona ukochanego
mê¿czyzny?
Poczula, ¿e Sebastian lagodnie j¹ unosi. Jak przez mglê slyszala
pelne oburzenia przekleñstwa. Nie wiedziala i nie obchodzilo j¹, kto
przeklina.
Zostawcie mnie w spokoju. Pozwólcie mi spaæ szeptala raz
po raz. Nie sluchali jej. JakieS nieznane dlonie zajêly siê jej cialem.
O czym Snila? Ach, tak, o miloSci. O miloSci, która nie zna granic.
Tak, kocham go, kocham wyszeptala. Kocham tego wyso-
kiego, ciemnowlosego mê¿czyznê, w którego ramionach czujê siê taka
bezpieczna.
Chciala coS powiedzieæ; ale co i komu? Nie pamiêtala. Jêknêla
zrozpaczona.
Odpoczywaj uslyszala stanowczy glos.
Starala siê otworzyæ oczy i zobaczyæ, kto to powiedzial. Udalo jej
siê uchyliæ powieki i ujrzala wpatrzonego w ni¹ Sebastiana. USmie-
chal siê do niej tak czule, ¿e byla przekonana, ¿e Sni. Od czasu, kiedy
widziala jego uSmiech, minêlo tak wiele czasu. Po raz ostatni uSmiech-
n¹l siê do niej podczas podró¿y statkiem po rzece.
114
Zanim przyjechal na plantacjê Barona, Sebastian dlugo spogl¹dal
na dymy ponad Drzewem ¯ycia. Odczuwal niepohamowan¹ wScie-
kloSæ. PomySleæ tylko, ¿e jeden idiota mo¿e doprowadziæ do takich
zniszczeñ, a potem jeszcze oczekuje, ¿e inni plantatorzy nie bêd¹ mu
tego mieli za zle.
Sebastian spojrzal ze wspólczuciem na ponure oblicze swego nad-
zorcy, Jesusa. Jesus stracil wszystkich najbli¿szych. Teraz, ogl¹daj¹c
Smieræ i cierpienie, z pewnoSci¹ przechodzil katusze. To zaniedbanie
i brak higieny byly winne tej sytuacji.
Do tej pory mieli szczêScie. Na plantacji Sebastiana zdarzylo siê
zaledwie kilka zachorowañ. Inni wlaSciciele posluchali Sebastiana
i oczyScili bagna i mokradla. Sluchali równie¿, kiedy opowiadal im
o koniecznoSci poprawy warunków sanitarnych. I nie po¿alowali tego.
Wielu plantatorów dziêkowalo Sebastianowi; prawdê powiedziaw-
szy, wszyscy z wyj¹tkiem Carlyle a Newsome a. Sebastian byl pe-
wien, ¿e syn Barona, Carl, wysluchalby go, gdyby ojciec nie zacisn¹l
sakiewki. Sebastian wzdrygn¹l siê na wspomnienie dnia, w którym
zaproponowal Carlowi pracê na swojej plantacji. W pierwszej chwili
chlopak ucieszyl siê. W jego oczach zablysly, nadzieja i wdziêcznoSæ,
ale zaraz zrezygnowal. Nie mógl opuSciæ Drzewa ani swoich korzeni,
jakiekolwiek by byly. Sebastian rozumial to. Zapewnil jednak Carla,
¿e gdyby kiedykolwiek zechcial opuSciæ plantacjê ojca, zawsze bê-
dzie mile widziany.
W d¿ungli panowala taka cisza, ¿e Sebastian poczul siê nieswojo.
Umilkly pokrzykiwania ptaków. Nie drgn¹l ¿aden liSæ. Ku niebu uno-
sily siê potê¿ne slupy dymu. Kiedy dotarl na polanê, ocenil sytuacjê
jednym rzutem oka.
Nie do wiary. Piêkny zlotowlosy aniol z Nowej Anglii znikn¹l.
Zamiast niego pojawila siê brudna istota w lachmanach. Zlociste kie-
dyS wlosy teraz byly szare i brudne; zwisaly w tlustych, skoltunio-
nych str¹kach. Na ¿aloSnie obna¿onym ramieniu wilo siê wyschniête
pn¹cze. Patrz¹c na to brudne stworzenie, poczul niepohamowan¹
wSciekloSæ. Rykn¹l ze zloSci, zsiadaj¹c z wierzchowca, by chwyciæ j¹
i podtrzymaæ, kiedy siê zachwiala. Porwal j¹ w ramiona i poczul falê
litoSci. Równie sponiewierana pani Quince szybko zdala mu sprawê
z sytuacji i opowiedziala o wysilkach Eleny i Marilyn.
Sebastian przygl¹dal siê zmêczonej twarzy dziewczyny le¿¹cej
w jego ramionach. Obejrzal jej krwawi¹ce dlonie i pokaleczone stopy.
Zakl¹l ze zloSci¹ i oburzeniem. Szybko wydal polecenie Jesusowi,
który odjechal z polany, jakby go gonily demony. Po uplywie godziny
115
[ Pobierz całość w formacie PDF ]