[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jednak łaziłem w tę i z powrotem od burty do burty, jak podrażniony kocur, wy-
patrując nie wiadomo czego. Co jakiś czas moczyłem chustkę w kuble z morską
wodą i przykładałem do spuchniętego policzka, na którym odbiło się wszystkie
pięć palców Wiatru Na Szczycie.
Podobne uczucia dzielił ze mną Diament, choć nie okazywał tego aż tak otwar-
cie. Minęło kilka godzin. Wreszcie powiedział o swoich niepokojach Końcowi,
a Koniec przekazał je mnie.
 Diament wyczuwa nadejście sztormu. Poszedł z tym do kapitana.
Szyper spojrzał z góry na chudego piętnastolatka, który z ufnością powiadomił
go o zbliżającej się burzy. Wokoło panowała piękna pogoda.
 Jak ci na imię, synu?  spytał łagodnie.
 Diament, ojczulku  odrzekł zapytany tym samym tonem.
 Jesteś żeglarzem, synku?
 Jestem Wiatromistrzem  odpowiedział  synek , a w jego głosie pojawiły
się złe nutki.
Zmarszczka między brwiami kapitana pogłębiła się.
 Dobrym?  miejsce kpiny w jego głosie zajęła nieufność.
 Jedynym na tej łajbie  powiedział Diament, urażony.  A gdybyś chciał
mnie wynająć tam, w dokach, byłbym najdroższy. Wszyscy tu jesteśmy  błękitni ,
człowieku.
 Jak silny będzie sztorm?
 Szóstka, może siódemka w skali. Cały jestem w  mrówkach . Powietrze
smakuje jak żelazo. Nadchodzi od lądu. Mamy jeszcze ze dwie godziny spokoju.
Potem nas dogoni i. . . Losie, chroń niewinnych.
 Ja bym uwierzył  wtrącił się sternik.  Co szkodzi? Kapitan podjął
decyzję. Jedyną słuszną.
 Trzymaj kurs  polecił, po czym zawołał do bosmana, wymieniając nazwy
żagli:
 Zciągnąć  latawiec ! Skrócić  klingę ! Idziemy na  motylu ! Umocować
ładunek!
259
* * *
Jakoż o wyznaczonym przez Diamenta czasie od strony kontynentu pojawiła
się na horyzoncie chmura. Mała jak pięść, ale za to popielato-czarna. Zbliżała się
szybko, puchnąc i rozpełzając na boki, niczym coś żywego. Obserwowaliśmy ro-
snący wał ciemnych chmurzysk w posępnych nastrojach. Diament nie powiedział
kapitanowi tego, co zdradził nam  ta burza nie była naturalna. Zcigał nas gniew
Kręgu.
 Nie chcieli robić przedstawienia przy świadkach. Za dużo statków kręci się
po Enite i w ujściu  podsunął mi gorzko Koniec.   Popsuliby sobie opinię.
A tak, załatwią to czysto i bez wyrzutów sumienia. Nikt się nie dowie.
 Nie mogli nas zatrzymać, więc chcą zabić.
 Diament mówi, że to szaleństwo. Chyba wszyscy Wiatromistrze w Zamku
pracują nad tym sztormem. Rozchwieją klimat wybrzeża na długie dni. Dlaczego
to robią? Czy jesteśmy aż tacy ważni?
 Chyba jednak jesteśmy. Lekceważyli nas dotąd, a teraz przestraszyli się. Pew-
nie dowiedzieli się też o bibliotece. Drugi Krąg, rozumiesz, Koniec? Nie przyjęli-
śmy ich reguł. Chcemy własnych.
 Rozumiem. Bez przywilejów dla wybranych i bez ograniczeń z powodu ka-
prysu. Nie byłoby dbłękitnycht i dczarnycht . Studiowałbym historię, a nie poli-
tykę, tak jak oni chcieli.
 To byłoby piękne. Ale by to stało się rzeczywistością, musimy przeżyć.
Wiatr dął coraz silniej. Zwinięto resztę żagli. Przy sterze tkwili czujnie ster-
nik i bosman. Zapędzono nas pod pokład, do mrocznych, dusznych kajut. Statek
dzielnie wspinał się na kolejne fale, by za chwilę zwalić się ciężko w następną
morską dolinę. Bardzo starałem się pokazać dobrą formę, lecz niestety, robiło mi
się coraz bardziej niedobrze. Trudne, wręcz niemożliwe jest granie roli przywód-
cy, gdy żołądek uparcie podchodzi do gardła. Jedynym pocieszeniem mógł być
tylko fakt, że nie mnie jednemu. Jedynymi, którzy dobrze znosili kołysanie byli:
Nocny Zpiewak, który nadal odsypiał działanie narkotyku, Wężownik i, o dziwo,
Myszka. Choć ten ostatni był tak przerażony, że zwinął się w kłębek na koi, za-
mknął oczy i zasłonił uszy rękami, by odgrodzić się od tego, co słyszeli inni 
jękliwego trzeszczenia wręg pod naporem szalejącej kipieli.
 Kamyk, na Miłosierdzie, nie wymiotuj choć przez chwilę! Przenicujesz się!
 To był Koniec, sam wymęczony do ostatnich granic.
 To mają być te dramatyczne przygody na morzu?  wtrącił się Stalowy. 
 Zawsze bardzo lubiłem huśtawkę. . . ale bardzo. . . bardzo chciałbym już zejść!
Ale zejść nie było można. Statek, miotany burzą, podskakiwał wściekle ni-
czym narowisty koń. Rzucało nami od ściany do ściany, jak kamyczkami w pusz-
260
ce. Trzymaliśmy się, czego się tylko dało. Koi, słupków podpierających pokład,
listew na ścianach, siebie nawzajem. . . Przysięgałem sobie, że jeśli wyjdę z tego
cało, nigdy już nie wsiądę na żaden statek. Nie postawię stopy na łódce, nawet
jeśli woda byłaby równa jak stół, bez jednej falki.
W pewnej chwili Stalowy i Koniec poderwali głowy.
 Nie mamy już masztu. . . !  przekazał Stworzyciel ze zgrozą.
W następnym momencie kadłubem targnął potworny wstrząs, jakby morska
bestia rozrywała statek pazurami. Brzeg koi wyślizgnął mi się z rąk. Wszystko
stanęło dęba. Podłoga uciekła spod nóg, wyrżnąłem głową o powałę, a potem
rąbnąłem całym ciężarem na deski, wraz z resztą podróżników. Przy czym co
najmniej dwójka wylądowała na mnie.
Statek uniósł się jeszcze parokrotnie. Lecz coraz łagodniej, jak pozbawiona
rozmachu chybotka. Coraz spokojniej, leniwie. . .
Trwaliśmy bez ruchu, niepewni, co właściwie się stało.
Jak potem twierdzili zgodnie wszyscy świadkowie, właśnie ten moment, pe-
łen napięcia i oczekiwania, wybrał Nocny Zpiewak, by nareszcie wyjść z letargu.
Niewiarygodne, ale (przywiązany do koi) przespał całą tę kotłowaninę i zbudził
go dopiero ten ostatni wstrząs.
 Przepraszam. . . ?  spytał żałośnie i dziecinnie.  Czy ja umarłem? Czy
to jest piekło. . . ? Wypuśćcie mnie! Ja się poprawię!
Pierwszy parsknął śmiechem Stalowy, a potem dołączyła do niego reszta, łącz-
nie ze mną, gdy Koniec przekazał mi, co zaszło.
Otworzyliśmy drzwi na wąski korytarzyk, a potem klapę prowadzącą na po-
kład. Wszędzie było wody po kostki, ale sztorm ustał. Na zewnątrz oślepiło nas
słońce i przytłoczyło gorąco. Statek był w żałosnym stanie. Złamany tylny maszt,
podruzgotane barierki, zerwane reje i ożaglowanie w strzępach. Kolejno pojawia-
li się na pokładzie wyczerpani członkowie załogi i reszta naszej gromadki. Tak-
że Nocny Zpiewak, podtrzymywany przez Srebrzankę i Wężownika. Brakło tylko
Wiatru Na Szczycie, lecz i on pojawił się wreszcie  nadal zielonkawy na twarzy.
Byliśmy tak zmordowani, że z początku nie dotarła do nas niezwykłość tej
sytuacji. Położyłem się na pokładzie, pod gorącymi promieniami słońca, które
wyciągały wilgoć z ubrania i powoli docierało do mnie okropne podejrzenie. Coś
było nie tak. Burza była, raptem jej nie ma. . . Nawet gdyby to Wiatromistrzowie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •