[ Pobierz całość w formacie PDF ]
milczącą kobietą.
%7łegnam panią&
Nie! Zostań pan jeszcze!
Nagłym ruchem przystąpiła doń z roziskrzonymi oczyma.
Panie! Grajmy w otwarte karty. Co mi pan daje za& ową& tajemnicę?
Cofnął się z wolna ode drzwi i usiadł na najbliższym krześle.
Nic, tak dalece. Mówiłem już pani. Sam nie wiem, co będę miał&
Więc czemuż ja się mam narażać?
Bo pani chce. Zaciekawia panią i pociąga to wszystko, co się stanie, co się stać może,
właściwie: rada pani wziąć udział w tej największej i ostatecznej może już walce, która zatarga
trzewiami ludzkości.
Zaśmiała się.
I to już wszystko? Gotów pan wmówić we mnie, że to ja właśnie proszę was o pozwolenie
zrobienia wam przysługi największej& !
To obojętne, jak się rzeczy brać będzie. Pani chce władać i wie pani, że jedynie w naszych
szeregach i po naszej stronie jest miejsce dla królów.
Dostępne w wersji pełnej.
V
Blady, cichy świt wstawał ponad Tatrami& Nyanatiloka siedział nieruchomy, jakby zastygły,
twarzą ku zachodzącemu Księżycowi zwrócony. Oczy miał przymknięte, dłonie zaplecione około
kolan. Zimna rosa poranku pokrywała ciało jego na wpół nagie i lśniła, ściekając kroplami po długich,
czarnych włosach. Kilka świerków rozłożystych chwiało się nad nim w wietrze zawiewającym czasem
od turni, których szczyty poczynały już różowieć w pierwszych promieniach wschodzącego gdzieś za
skałami słońca. Cisza była doskonała, świat cały obejmująca; zdawało się, że usnął w niej nawet potok
daleki, nie śmiejąc szmerem mącić tej przedziwnej godziny łaski zamyślenia.
Nyanatiloka, nie wznosząc powiek, poruszał z wolna wargami, jakby się modlił szeptem Istocie
wszechrzeczy.
Bądz pozdrowione, niebo mówił cicho bądz pozdrowiona, Ziemio i duszo moja, które
wszystkie jednym jesteście, pomyśleniem stworzone, w pomyśleniu żywe&
Dzięki ci, duszo moja, że czujesz niebo i ziemię, dzięki ci, żeś zrozumiała swój prapoczątek i
wiesz, że końca ci nigdy nie będzie! Wraca wszystko do morza, do obfitości i mocy i kropla żadna nie
jest stracona, choćby na piasek padła lub skały, ale długa jej droga i praca mozolna.
Nie skróci się obieg rzeczy doczesnych, bo niczym jest czas, i żywot ponadeń jest wzniesiony
nie zmniejszy się brzemię pracy ani mąk, bo nie tam patrzy dążący do prapoczątku swego duch.
O, duszo moja, bądz pochwalona w przedwiecznej i niezniszczalnej, wszechogarniającej istocie
swojej, że nauczyłaś się patrzeć ponad czas i męczarnię bytowania ku morzu i zródłu wszystkiego
jednemu!
Kamień gdzieś zerwał się u szczytu skał i runął w przepaść, lawinę całą głazów pociągając za
sobą. Załoskotało dalekie echo i zgasło w wąwozach. Blask słoneczny opadał coraz niżej; złociły się w
nim już rozległe pola piargów ponad halami i wierzchołkami najwyższych limb, do skrzesanego
zbocza poprzyczepianych. W toni fioletowej stawu przeglądało się niebo coraz jaśniejsze i złote na
nim kawały górskich czół&
Nyanatiloka z wolna rozwarł oczy. Tuż u stóp jego przy ognisku wygasłym leżał Jacek w płaszcz
przed nocnym chłodem owinięty i spał. Włosy jego kędzierzawe rozrzucone były po mchu wilgotnym,
zgiętym ramieniem zakrył oczy, ale usta widać było rozchylone w sennym oddechu, od chłodu nieco
przybladłe. Buddysta patrzył nań długo z dziwną, smutną serdecznością w zadumanym wzroku.
Dostępne w wersji pełnej.
VI
Dniem i nocą przemyśliwał Roda nad tym, jak by uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie
chciał w towarzystwie Jacka jechać na Księżyc i postanowił raczej wszystko uczynić, aby do tego nie
dopuścić. Zdawał sobie jednak zupełnie jasno sprawę z tego, że to wszystko , co w mocy jego leży,
jest właściwie bardzo niewiele, i drżał na samą myśl pojawienia się z Jackiem w mieście przy
Ciepłych Stawach.
Już nawet nie tyle gnębiła go obawa zemsty za Marka ze strony uczonego, któremu mimo całą
pobłażliwość jego nie bardzo dowierzał, co strach przed wstydem, na jaki by się musiał na Księżycu
narazić&
To by już było naprawdę ironią losu nie do pojęcia! On Roda przewodniczący Bractwa
Prawdy, który przez całe życie zwalczał bajki o ziemskim ludzi pochodzeniu, powracający teraz
właśnie z Ziemi i zmuszony zaświadczyć, że jest zamieszkana i pod względem urządzeń od Księżyca
o niebo całe doskonalsza.
Roda bowiem stał się zapamiętałym wielbicielem zwłaszcza technicznej kultury na Ziemi. Poznał
ją doskonale przynajmniej w powierzchownych objawach. Jacek, mając niewzruszony zamiar
wziąć obu posłów ze sobą na Księżyc z powrotem, chciał, aby przedtem o ile się da jak
najwięcej skorzystali z pobytu na Ziemi, i najął przewodników, z którymi zwiedzali różne kraje i
miasta, patrząc się i ucząc z każdym dniem więcej.
Początkowo odbywał tę podróż Roda wspólnie z Mataretem, ale pózniej zdołał Jacka uprosić, że
go od towarzysza uwolnił. Od owego pamiętnego dnia, kiedy Mataret wyznał prawdę niepotrzebnie,
stosunki między nim a mistrzem były już tak naprężone, że nie mówili prawie do siebie, chyba żeby
sobie rzucać oskarżenia i obelgi nawzajem. W podróży ten stan pogorszył się jeszcze, o ile to było
możliwe. Innymi oczyma patrzyli na świat; Mataret, cały cud postępu ziemskiego uznając, nie
przestawał być i tutaj po staremu sceptykiem, który i na odwrotną stronę medalu nie ma oczu
zamkniętych. Podczas gdy Roda zachwycał się i chwalił ustawicznie, on ziemski świat poznając
coraz częściej uśmiechał się szyderczo i wzruszał jeno ramionami, gdy go pytano, czy jednak nie
lepiej i nie doskonalej tu niż na Księżycu? Przychodziło stąd do zażartych kłótni między oboma
członkami Bractwa Prawdy, które w końcu tak się stały nieznośne, że musieli się rozdzielić.
Dostępne w wersji pełnej.
VII
Potrząsnął z wolna głową i uśmiechnął się.
Nie zaczął, nie patrząc na Azę, jakby nie na jej odpowiadał pytanie nie wyrzekałem się
niczego, żadne mnie nie spotkały zawody, nie byłem zgoła na nic rozgoryczony, niczym
rozczarowany.
Jacek poruszył się niecierpliwie na krześle.
Więc czemuż&
[ Pobierz całość w formacie PDF ]