[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Naturalnie się spózniała. Jakże to w jej stylu! Gniew, któ
ry kipiał w nim od dawna, powoli zaczynał się przenosić na
Arbell. A już niemal wpadł w furię, gdy zobaczył, jak nad
jeżdża ku niemu w towarzystwie tego zadowolonego z siebie
błazna, jej męża.
271
Charles przywiązał konia do gałęzi drzewa i z chmurną
miną ruszył ku współkonspiratorce. Dopiero gdy się znalazł
z nią twarzą w twarz, spostrzegł, że nie ma w niej normalnej
wyniosłości i pewności siebie. Musiała zauważyć jego wzbu
rzenie, bo w jakże nietypowy dla siebie sposób zaczęła tłu
maczyć nerwowo:
- Muszę ci wyznać, panie, że mój mąż już od dłuższego
czasu jest wtajemniczony w nasze plany i dlatego nalegał, by
mi dotrzymać towarzystwa.
To całkowicie zmieniało sprawę. Kiedy Arbell rekruto
wała go na początku roku, wykorzystała fakt, że bardzo do
piekła mu rola sekretarza, a więc, jak by na to nie patrzeć,
służącego Drew, a także podsyciła jego skrzętnie skrywa
ną tęsknotę za wiarą katolicką, nic jednak nie wspomniała
o zaangażowaniu męża. Wówczas powoływała się głównie
na współczucie dla brata, który wiódł żywot banity.
Czy z jej ust padło wcześniej choć jedno szczere słowo?
Sir Henry, który także zeskoczył z konia, ruchem ręki naka
zał żonie milczenie, po czym lodowatym wzrokiem zmie
rzył Charlesa.
- Podobno masz jakieś niecierpiące zwłoki wieści doty
czące naszej szczytnej sprawy, panie Breton. Zechciej je więc
przekazać bez zbędnych wstępów, bo mój czas jest cenny.
Mąż Arbell w niczym nie przypominał przyjaznego durnia,
pantoflarza, któremu żona nieustannie przyprawiała rogi.
- Obecna tu lady... - zaczął ostrożnie Charles.
Sir Henry machnął lekceważąco dłonią.
- Nie mamy czasu, by sobie nią zawracać głowę... Moja
272
droga - zwrócił się do żony - pojedz w stronę tamtego za
gajnika i pooglądaj widoki, bo muszę zamienić na osobności
kilka słów z panem Bretonem. - Uśmiechnął się do Char
lesa. - Przyznasz, panie, że była użytecznym i rozkosznym
pośrednikiem.
A więc kupiono go za cenę ciała Arbell! Nie czas jednak
teraz się nad tym zastanawiać. Przede wszystkim trzeba my
śleć o bezpieczeństwie, tak własnym, jak i innych konspira
torów.
- Mój kuzyn podejrzewa, że jestem uwikłany w spisek ma
jący wynieść królową Szkocji na angielski tron - powiedział
dobitnie. - Być może odgadł nawet, że to ja zabiłem jego
nieszczęsnego sługę.
- Trzeba być skończonym durniem, żeby tak się dać po
dejść jakiemuś stajennemu - stwierdził beznamiętnie sir
Henry. - Niestety, zdecydowanie przeceniłem twój spryt
i inteligencję. Ale teraz to zostawmy. Co, jeśli mogę spytać,
skłania cię do przypuszczenia, że zostałeś zdemaskowany?
- Nie mam na to namacalnego dowodu, ale jestem pe
wien, że tak właśnie się stało. Dlatego proszę, by list od pa
na Nau do naszych sojuszników był wysłany inną drogą, nie
zaś w kurierskiej sakwie Exforda, bo obawiam się, że mój
kuzyn przeczyta pismo, chociaż potem pozwoli, by trafiło do
miejsca przeznaczenia. Pomogłoby to Walsinghamowi wy
kryć naszą siatkę, a jednocześnie udowodnić, że Drew jest
niewinny, gdy tymczasem jednym z naszych celów było uwi
kłanie go w spisek, jeśliby agenci wpadli na ślad naszej ko
respondencji.
273
- Naszych celów, panie Breton? Naszych?! Przykro mi, ale
grubo się mylisz. Na tym zależało tylko tobie, bo na przy
kład mnie zupełnie nie interesuje Exford.
Twarz Charlesa powlekła się trupią bladością.
- Zwiedliście mnie...
- W żadnym razie, panie. - Uśmiech sir Henry'ego wprost
ociekał słodyczą. - Zwiodłeś samego siebie. A list pojedzie
do Londynu jak wszystkie poprzednie. To mój rozkaz.
- Ja go nie wypełnię.
- Co za szczęście, że twoją głupotę i tchórzostwo odkrywam
na samym początku naszego przedsięwzięcia, bo na tym eta
pie, bez uszczerbku dla sprawy, mogę się ciebie pozbyć równie
gładko, jak ty pozbyłeś się tego durnego sługi Exforda. Różnica
w tym, że mój czyn nie zostanie tak szybko wykryty.
Błyskawicznie wyciągnął sztylet zza pasa i ugodził Char
lesa niemal w identyczny sposób, w jaki został śmiertelnie
zraniony Tib.
Gdy Charles padł na ziemię, sir Henry obrzucił go chłod
nym wzrokiem.
- Szkoda, że sprawy się komplikują. Ale nic to. Teraz trze
ba się pozbyć dowodu zbrodni.
Arbell nie zsiadła z konia. Znalazła polankę, z której nie
widać było Buxton, i jezdziła wkoło niej do chwili, aż zjawił
się jej mąż prowadzący konia Charlesa za uzdę.
- Gdzie Charles? - Na jej twarzy malowało się przerażenie.
- Tym, moja droga, nie powinnaś zawracać sobie głów
ki. Wystarczy, byś wiedziała, że nie powróci już do Buxton,
274
a w związku z tym musimy skorzystać z usług innego posłańca
niż do tej pory. Charlesa obleciał strach, a przez to stał się groz
ny. - Sir Henry zamyślił się na chwilę, po czym zapytał: - Jesteś
pewna, że nikt nie wiedział o waszym spotkaniu?
- Całkowicie, ale zniknięcie Charlesa zostanie wkrótce
zauważone. To nie jest nic nieznaczący stajenny, ale jeden
z Bretonów, a przy tym kuzyn potężnego hrabiego.
- Tym się nie kłopocz, moja droga. Nie zapominaj, że ktoś
próbował postrzelić Exforda, jego sługa zaś został zamor
dowany. Obu tych zamachów zapewne dopuścili się zbójcy,
grasujący wśród pobliskich wzgórz i lasów. Trzeba przyznać
z ubolewaniem, że ostatnio bardzo się rozpanoszyli. A teraz
czas pogonić konia tego głupca, by przybył sam do dworu,
co wywoła zamęt oraz niepewność.
- A list? Jak bez Charlesa wyślemy go na południe?
- Już jakiś czas temu zadbałem o zastępcę tego głupca.
W podobnych przedsięwzięciach zawsze trzeba mieć w za
nadrzu plan awaryjny.
Arbell wpatrywała się w męża. Wszyscy sądzili, że wo-
dzi go na pasku, ale w rzeczywistości sprawy miały się zgoła
inaczej. On zawsze zabezpieczał się na wszystkich frontach
i bezlitośnie pozbywał każdego, kto stawał mu na drodze
Arbell wolała nie wnikać, w jakich okolicznościach zginęli
jej starsi bracia, dzięki czemu ona i jej mąż mogli odziedzi-
czyć cały majątek. Udawanie przyjaznego, jowialnego fajtła-
py było cyniczną grą przebiegłego człowieka, który pozwala
żonie na romanse tylko z tymi, których zamierzał wykorzy-
stać do własnych celów.
275
Po raz pierwszy Arbell, która wcale nie była tak głupia,
jak powszechnie sądzono, zapytała samą siebie: a co się sta
nie, gdy jej mąż nagle dojdzie do wniosku, że mu zawadza?
Myśląc o tym, łkała żałośnie przez całą drogę do Buxton. Ale
to nad swoim losem rozpaczała, nie Charlesa.
W krzakach porastających stromiznę, w głąb której zrzu
cił go sir Henry, Charles, wciąż jeszcze świadomy i pełen na
dziei na ocalenie, modlił się o wybawienie z koszmaru, w ja
ki nagle zmieniło się jego życie.
Z oddali dochodził go stukot siekier. Drwale! Charles za
czął pokrzykiwać słabym głosem...
Rozdział piętnasty
- Drew?
- Tak, moje kochanie?
- Gdy to wszystko się wreszcie skończy, powrócimy jak
najszybciej do Atherington? Tam też będziemy mogli zaży
wać takich samych rozkoszy jak dzisiejszego popołudnia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]