[ Pobierz całość w formacie PDF ]

go kiedyś dentysta, Libańczyk, który wymościł sobie gabinet w sąsiedztwie bogaczy. Wstawiał niesolidne
plomby i Jonathan przestał do niego chodzić.
Mijając teraz okna jego gabinetu, Jonathan pomyślał, że w sercu Brukseli mieszkają ludzie, którzy jej
nienawidzą. Nienawiść, druga strona miłości. On podobnie - niczym kulka w grze-labiryncie - przesuwał
się to w jedną, to w drugą stronę. Teraz, gdy Andrea była w ciąży, kochał
ją-nienawidził, nienawidził-kochał, kochał...
1
Bruksela, jesień 2007, rok wcześniej
Wyczekiwał ich spotkań, jak wierzący komunii, równie niepewny, czy zasłużył. Ubrany starannie,
zostawiał strój na siłownię w samochodzie, wchodził w mrok kościoła i siadał w ławce. Myśli powoli
się rozprostowywały.
Chociaż starał się nie spotykać z kochanką ciągle w tych samych miejscach, coraz lepiej znał
pojawiających się tam ludzi. Skinieniem głowy pozdrawiał chudego mężczyznę o rękach pianisty, który
przesiadywał w kościele na placu St. Catherine; kłaniał się siwowłosej, starannie ubranej kobiecie w
świątyni St. Michele, a bezdomnych, którzy przesiadywali pod murami świątyń, rozpoznawał po psach -
wszyscy bezdomni mieli tu psy.
Nasiąkał ich widmową obecnością, gromadził kruche wydarzenia, dopóki nie zjawiła się Andrea. Pruła
ciszę stukotem obcasów, nicowała mrok wonią newsów, przesiąknięta nimi do szpiku kości. Jeszcze
drżąca po wywiadzie, na telewizyjnej adrenalinie, podchodziła i brała go za rękę. Chciała od razu wyjść.
Nie lubiła kościelnej stagnacji, zapachu wosku, bezruchu.
Przytrzymywał jej dłoń, ogrzewał, jakby chciał w nią włożyć to, czego nie rozumiała. Przez moment miał
nadzieję, że Andrea zapyta go o zapatrzoną w ołtarz starszą panią, mężczyznę o palcach pianisty. Ale ona
już relacjonowała pospiesznym szeptem posunięcia komisyjnych urzędników. Wstawał i przytulał ją -
chciał przenieść nad śmieciem aktualności, podać linę, a na jej końcu kotwicę, by zaczepiła nią o
nieuważnie mijane, kruche przejawy życia.
184
Kiedyś, w porywie serca, który nastąpił po wyjątkowo pięknym kochaniu, przyszło mu do głowy bajkowe
 za górami, za morzami, żyli sobie..." Zapytał, czy myślała o dalszych podróżach, czy chciałaby przenieść
się gdzie indziej. Zaprzeczyła gorąco; jej Bruksela była zaludniona  zródłami", w urzędniczym piecu
piekła telewizyjny chleb.
- To moja praca - mówiła. - Kocham ją. Tu jest mi dobrze, tu wszystko jest wymieszane, Bruksela to
wielki gar z językami. Tu członek jest rodzaju żeńskiego, une
verge. Wagina jest mężczyzną, un vagin. Nie chcę stąd wyjeżdżać.
Zabierał ją z kościołów i kochał na kanapie Simona, na jego podłodze, w jego pościeli. Zagłębiał się w
Andreę i myślał, że mógłby z nią być, tu czy gdzie indziej.
Tym razem, po tym jak Megi wyszła bez słowa z imprezy u Andrei i Simona, z trudem przekonał ją, że
jest niewinny. Tłumaczył, że poszedł po papierosy sam, skąd miał
wiedzieć, gdzie w tym czasie podziewała się Andrea.  Nie bądz dziecinna. - Zaglądał w zmartwiałe oczy
Megi. -
Bierzesz mnie za idiotę?! Dlaczego miałbym ryzykować, niszczyć to, co budowałem przez lata?" Kiedy
Megi wyszła z pokoju, podniósł dłonie, którymi ściskał uda - mokre ślady odcisnęły się na sztruksie,
wyglądał, jakby się zsikał.
Obiecali sobie z Andreą, że będą ostrożni. To ich jeszcze bardziej podnieciło, bzykali się jak szaleni,
przytulali w parkach, pieścili w samochodzie. Podkładał jej pod pupę swój tiszert, bo kiedy ją lizał, na
uda spływały soki, od których lepiły się siedzenia. Gdy wracał, był jak zaczadzony. Następnego dnia
budził się rano i nie mógł uwierzyć, że coś takiego robił.
Dręczyły go złe sny i dziwne myśli. Nie wyobrażał
sobie codzienności bez niej, nawet krótkiego oddalenia.
185
Duma z tego, że potrafi zaspokoić i ją, i Megi, dawno uleciała. Nie chciał się kochać z nikim poza
Andreą, na samą myśl o kotłowaniu z inną kobietą przypominało mu się nadmuchiwanie żaby.
Andreę całował i wsadzał jej głęboko albo zanurzał
płytko, aż ruszała niecierpliwie biodrami.  Naprawdę chcesz?" - pytał i kołysał ją od dołu, a ona
wczepiała się w niego albo rozkładała ręce na boki.
Chociaż kobiety coraz częściej prowokowały go wzrokiem, przestał mędrkować o słuszności poligamii.
Czas rozpasanych myśli o wielu kochankach, czas czytania Anais Nin, minął. Przeżywał falę monogamii -
z Andreą.
Kiedy zobaczył ją w progu swojego mieszkania, samą, bez Simona, nie zdołał się opanować i gestem
niepasującym do zestawu powitań gospodarza, dotknął ustami jej ust.
Andrea odskoczyła. Pierwszy raz widział ją tak wytrąconą z równowagi.
- Andrea! - usłyszał za sobą głos Megi.
- Simon nie mógł przyjść...
- Wiem, przysłał mi mejla. Czego się napijesz?
- ...sama nie znoszę pytań:  A gdzie mąż?" - dobiegł
Jonathana głos żony oddalającej się z jego kochanką. -
Jakby kobieta bez partnera była stołem bez nogi...
Po chwili Megi znów przed nim wyrosła, przypominając, by zaangażował się w pojenie i karmienie
gości.
Odkorkował wino i krążył z nim, lekko zdezorientowany, że jacyś ludzie siedzą na jego kanapie, trochę
śpiący, rozdrażniony zazdrością o Andreę, która zachowywała się tak, jakby go tu nie było - odchylała do
tyłu głowę, przeczesywała palcami włosy i śmiała się z dowcipów popisujących się przed nią facetów.
186
- J o n a t h a n , mógłbyś przynieść lód z zamrażarki? - poprosiła Megi.
Stefan nastawił głośniej muzykę, kilka osób zaczę
ło tańczyć. Rafał zapraszającym gestem wyciągnął rękę w stronę Andrei. Wiedziała, jakie robi wrażenie,
gdy tańczy, kiedyś o tym rozmawiali; mimo to Jonathan stał teraz zapatrzony w nią, w gromadzie
pozostałych dupków.
- J o n a t h a n !
- T a k ? . . .
- Lód! Trzeci raz cię proszę.
Twarz Megi wydała mu się bledsza, zmatowiała, jak wiekowa łyżeczka. Oderwał plecy od ściany.
Rozochocony Rafał próbował okręcać Andreę, ale z wra
żenia sam wywinął pirueta. Jonathan oparł się o brzeg zamrażarki i przyłożył sobie lód do czoła.
Podniecało ją, że mężczyzni nie mogli oderwać od niej oczu, że ślinili się do niej, zwłaszcza gdy w
okolicy nie było Simona. Czuła swoją siłę i nią szermowała. Była taka, jak o niej mówili, tylko on tego
nie widział, bo w kościołach, w łóżku, byli sam na sam, tam patrzyła wyłącznie na niego.
- Kto to jest ta laska? - zagaił J e a n - Pierre, gdy Jonathan pojawił się na dole z lodem.
- Która?
- J a k to  która"?!
Przemek puścił rękę Andrei, która szła teraz rozhuśtanym krokiem w ich stronę. Jonathan, niewiele
myśląc, wcisnął J e a n - Pierre'owi do rąk lód i zagrodził jej drogę.
- Andrea - powiedział, chociaż patrzyła na niego, jakby był mgłą. - Czy nie moglibyśmy... być razem?
Megi trzęsą się ręce, myśl, która nadchodzi, jest skłębiona, ze
strzępiastymi końcami: Jak mógł... Jak mógł?!"
187
Cofa się, deska strzela jej pod stopą. Mężczyzna podnosi
głowę znad bioder leżącej na stercie płaszczy dziewczyny,
podbródek połyskuje mu jak u zaplutego niemowlaka.
 Kto to?  nerwowy chichot tamtej przebiega mysim krokiem po kręgosłupie Megi.
 Wszystko jedno - mruczy niewyraznie Stefan.
Megi znów cofa się o krok, tym razem bezgłośnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •