[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i kilka krów mlecznych. Ten interes też stał się dochodowy, gdy
miasto się rozrosło.
- Czy nikt nie pomyślał o tym, co się stanie, gdy spadnie
śnieg? - spytał Ballard.
- O, tak - przyznał Turi. - Ja pomyślałem.
- Dlaczego więc milczałeś? Czemu nie protestowałeś wtedy, gdy
stawiano budynki kopalni, rozbudowywano miasto?
- Sprzeciwiałem się. Nawet bardzo głośno, lecz Petersonowie
krzyczeli głośniej. Kto by się liczył ze zdaniem starego człowieka? -
Wykrzywił usta. - Szczególnie gdy ma ciemną skórę.
Ballard prychnął i spojrzał na McGilla, który podsumował
wolno:
- Głupie dranie! Głupie, zachłanne dranie! - Rozejrzał się po
pokoju, a potem popatrzył na Turiego.
- Kiedy pan przybył do doliny, panie Buck?
- Na imię mam Turi, a tutaj się urodziłem - uśmiechnął się. -
W wigilię Nowego Roku 1900. Jestem tak stary jak ten wiek.
- A kto wybudował dom?
- Mój ojciec. Myślę, że około 1880 roku. Został postawiony na
fundamentach domu mojego dziadka.
- A tamten kiedy wybudowano?
Turi wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Moi mieszkali tu już od dawna.
McGill skinął głową.
- Czy pański ojciec miał jakiś specjalny powód, by stawiać nowy
dom w miejscu starego? Właśnie pod tą dużą skałą?
Turi odpowiedział wymijająco:
- Mówił, że każdy, kto buduje dom w Huka musi się zabez-
pieczyć.
- Miał rację. - McGill odwrócił się do Ballarda. - Chciałbym jak
najszybciej sprawdzić te próbki. A potem wrócę, byśmy mogli jesz-
cze porozmawiać, Turi, dobrze?
- Obaj musicie wrócić. Przyjdzcie na kolację, to poznacie kilkoro
z moich wnuków.
Gdy Turi odprowadził ich do drzwi, Ballard spytał:
- Nie masz zbyt wysokiego mniemania o kopalni, prawda Turi?
- Za dużo zmian - odparł starzec z rozgoryczeniem. - Mamy
teraz nawet supermarket.
- Wiesz, że zostałem dyrektorem kopalni i też mi się tu wiele
rzeczy nie podoba. Ale sądzę, że z innych powodów. Zobaczysz
jeszcze więcej zmian, Turi, lecz te chyba ci się spodobają.
Turi poklepał go dobrodusznie po ramieniu.
- He tamariki koe! Jesteś już mężczyzną, Ian, prawdziwym męż-
czyzną.
- Tak - przyznał Ballard - wydoroślałem. Dziękuję, Turi.
Turi przyglądał się jak zakładają narty i potem, gdy trawersowali
stok odchodzący od domu, podniósł rękę i zawołał:
- Haere rai
Ballard obejrzał się przez ramię.
- Haere ra!
Skierowali się z McGillem w stronę kopalni.
V
Póznopopołudniowe słońce wlewało się przez okna sali, załamu-
jąc się w wielobarwnych witrażach. Plamy kolorów leżały na sto-
łach. Stojąca przed Ballardem karafka z wodą wyglądała jak gdyby
wypełniono ją krwią.
Dan Edwards rozluznił krawat, marząc o zimnym piwie.
- Wkrótce odroczą rozprawę - powiedział do Dalwooda. - Cho-
lernie bym chciał, żeby stary Harrison przeszedł do następnych
pytań. Cała ta gadanina o śniegu wcale nie działa na mnie
orzezwiająco.
Harrison napełnił wodą swoją szklankę i pociągnął łyk.
- A więc pobrał pan próbki z powłoki śnieżnej na zachodnim
stoku w obecności pana Ballarda. Jakie otrzymał pan wyniki badań?
McGill rozpiął zamek skórzanej teczki i wyciągnął plik papierów.
- Napisałem cały raport dotyczący wypadków, które miały miej-
sce w Hukahoronui, oczywiście, od strony technicznej. Pozwolę
sobie przedłożyć go do wglądu komisji. - Oddał raport Reedowi,
a ten przekazał go Harrisonowi. - Pierwsza część zawiera wyniki
pierwszej serii profili śnieżnych, które zostały przedstawione dyrek-
cji kopalni, a pózniej władzom miejskim Hukahoronui.
Harrison przewertował strony, zmarszczył brwi i podał papiery
profesorowi Rolandsonowi. Przez chwilę wymieniali szeptem jakieś
uwagi, wreszcie Harrison powiedział:
- Wszystko w porządku, doktorze McGill, ale pański raport wy-
daje się bardzo techniczny i zawiera więcej wzorów matematycznych,
niż przywykliśmy oglądać. W końcu jest to przesłuchanie publicz-
ne. Czy nie zechciałby pan omówić swych wyników językiem zro-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]