[ Pobierz całość w formacie PDF ]
postępujemy zgodnie ze wskazówkami.
Dano im teraz coś do jedzenia: jakieś płaskie, sflaczałe ciastka, bez żadnego konkretnego smaku.
Potem zapadli powoli w sen, lecz kiedy się obudzili, wszystko było wciąż takie samo: wiosłujące
miarowo gnomy, sunąca cicho barka, nieprzenikniona ciemność przed nimi. Ile razy tak zasypiali i
budzili się, jedli i znowu spali, nikt już nie wiedział. A najgorsze było to, że zaczynali czuć się tak,
jakby zawsze żyli na tej barce, w ponurej ciemności, zastanawiając się, czy słońce, błękitne niebo,
wiatr i ptaki nie były tylko snem.
Zamarły już w nich wszelkie nadzieje, a nawet lęk przed czymkolwiek, gdy w końcu zobaczyli
przed sobą światła, ponure światła podobne do latarni na środku pokładu. Wtem, zupełnie
niespodzianie, jedno z tych świateł przybliżyło się i ujrzeli inną barkę, a potem spotkali jeszcze
kilka podobnych. A pózniej, wypatrując oczy aż do bólu, zobaczyli, że światła przed nimi płoną w
czymś, co wygląda jak nabrzeże, mury, wieże, poruszające się tłumy. Wciąż jednak nic nie było
słychać.
O holender! zawołał Scrubb. To jakieś miasto!
I wkrótce zorientowali się, że miał rację.
Było to jednak bardzo dziwne miasto. Zwiatła były tak nieliczne i tak rozproszone, że w naszym
świecie mogłyby z trudem oznaczać wiejskie domki. A jednak małe kręgi światła pozwalały
dostrzec blade fragmenty jakiegoś wielkiego morskiego portu. W jednym miejscu zobaczyli
zbiorowisko wyładowywanych i załadowywanych statków, w innym bele jakiegoś materiału i
magazyny, w trzecim mury i kolumny, pozwalające domyślać się wielkich pałaców i świątyń, a
wszędzie, gdzie tylko padało światło, widać było niezliczone tłumy Ziemistych, przepychających
się między sobą i spieszących za swoimi sprawami po wąskich uliczkach, szerokich bulwarach lub
wielkich kondygnacjach schodów. W miarę jak barka przybliżała się do miasta, napływał stamtąd
cichy, mruczący szmer owego ruchliwego tłumu, jednostajny szmer, z którego nie wybijał się żaden
pojedynczy krzyk, żadna piosenka, odgłos dzwonu lub turkot kół. Miasto było tak ciche i prawie tak
ciemne jak wnętrze mrowiska.
W końcu barka przybiła do nabrzeża. Rzucono cumy. Troje wędrowców wyprowadzono na brzeg, a
potem powiedziono w głąb miasta. Zanurzyli się w tłum Ziemistych, wśród których trudno było
dostrzec dwie podobne do siebie istoty. Ponure światło od czasu do czasu wydobywało z ciemności
ich smutne, groteskowe twarze, gdy na zatłoczonych ulicach ocierali się o nich ramionami. Ale
żadna z tych istot nie okazywała najmniejszego zainteresowania przybyszami. Każdy z tych
ponurych gnomów wydawał się zajęty wyłącznie swoimi sprawami, choć Julii ani razu nie udało się
zauważyć, co to były za sprawy. Ruch, przepychanie się, pośpiech i miękkie pad-pad-pad bosych
łap nie miały końca.
Doszli w końcu do budowli, która wyglądała na olbrzymi zamek. Tylko w niewielu oknach paliło
się światło. Poprowadzono ich przez bramę i dziedziniec, a potem przez wiele schodów, aż znalezli
się w jakiejś wielkiej, mrocznej komnacie. W jednym rogu było zwieńczone łukiem wejście, z
którego cóż za radość! sączyło się zupełnie inne światło: swojskie, żółtawe, ciepłe światło
przyzwoitej ludzkiej lampy. Oświetlało ono początek schodów, pnących się stromo do góry między
kamiennymi ścianami. Lampa była umieszczona na ich szczycie. Dwóch Ziemistych stało
nieruchomo przy wejściu po jednym z każdej strony pełniąc najwyrazniej funkcję
wartowników.
Strażnik podszedł do nich i wypowiedział zdanie, które zabrzmiało jak hasło:
Wielu spada do Podziemia.
Lecz tylko nieliczni wracają do krajów oświetlonych słońcem padła odpowiedz, jak odzew.
Potem wszyscy trzej nachylili się do siebie i rozmawiali po cichu. W końcu jeden z wartowników
podniósł głos:
Mówię ci, że jej królewska mość opuściła zamek w jakiejś ważnej sprawie. Najlepiej będzie za-
mknąć tych obcych w ścisłym areszcie do jej powrotu. Tylko nieliczni wracają do krajów
oświetlonych słońcem.
W tym momencie wymiana zdań została przerwana przez coś, co Julii wydało się najmilszym
dzwiękiem na świecie. Rozległ się on ze szczytu schodów, a był to czysty, dzwięczny,
najprawdziwszy ludzki głos, głos młodzieńca:
Co za hałasy tam wyprawiacie, Mallugutherum? Ejże, widzę jakichś Nadziemian! Przyprowadz
ich do mnie, i to natychmiast!
Jeżeli wasza wysokość raczy sobie przypomnieć... zaczął Mallugutherum, ale głos przerwał
mu ostro:
Moja wysokość raczy przypomnieć tobie, że masz mi być posłuszny, stary gdero. Przyprowadz
ich na górę.
Mallugutherum potrząsnął głową, skinął na troje wędrowców i zaczął się wspinać po schodach.
Z każdym stopniem robiło się coraz jaśniej. Na ścianach wisiały bogate tkaniny. Lampa płonęła zło-
tym blaskiem, przenikającym przez cienkie zasłony na szczycie schodów. Ziemisty rozchylił
zasłony i stanął z boku. Troje wędrowców weszło do środka. Znajdowali się w pięknej komnacie,
obwieszonej gobelinami, z kominkiem, w którym na dobrze wyczyszczonym palenisku płonął
ogień, ze stołem, na którym połyskiwały kryształowe kielichy i czerwieniło się wino. Na ich widok
zza stołu podniósł się przystojny młodzieniec o jasnych włosach. Twarz miał śmiałą i uprzejmą
zarazem, a jednak było w niej coś niezdrowego. Ubrany był na czarno i w ogóle trochę przypominał
Hamleta.
Witajcie, Nadziemianie! powiedział. Lecz cóż widzę? Pozwólcie, że chwilę pomyślę. Och,
błagam o litość! Już was kiedyś widziałem, was, szlachetne dzieci, i jego, waszego dziwnego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]