[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyprostowany, w białych szatach żałobnych. Nie miał nawet dwudziestu lat.
- Słuchajcie, ludzie - powiedział. - Byliście niewolnikami, a teraz będziecie
wolni. Stanowiliście moją własność, ale odtąd będziecie panami swego życia. Dziś
rano wysłałem do rządu nakaz wyzwolenia wszystkich pracowników z tej
posiadłości, czterysta jedenaście kobiet, dzieci i mężczyzn. Jeśli przyjdziecie do
mojego biura, wręczę wam dokumenty. Każdy z was figuruje w tych papierach jako
wolny człowiek. Nigdy więcej nie popadniecie w niewolę. Od jutra możecie robić, co
się wam żywnie podoba. Każdy z was dostanie pieniądze na rozpoczęcie nowego
życia. Nie będzie to kwota, która wam się należy, ani zapłata za całą waszą pracę dla
nas; dostaniecie to, co mam wam do zaofiarowania. Opuszczam Shomeke. Udam się
do stolicy, gdzie zamierzam pracować na rzecz uwolnienia wszystkich niewolników
na Werel. Dzień Wolności, który zawitał na Yeowe, wkrótce przyjdzie i do nas.
Każdy, kto pragnie pojechać ze mną, będzie mile widziany! Wszyscy mamy pracę do
wykonania!
Pamiętam wszystko, co Erod powiedział. Powtórzyłam jego mowę słowo w
słowo. Kiedy człowiek nie czyta i nie ma umysłu zaprzątniętego obrazami z sieci,
słowa mówione zapadają głęboko w pamięć.
Kiedy Erod skończył mówić, zapadła taka cisza, jakiej nigdy wcześniej nie
słyszałam.
W końcu odezwał się jeden z lekarzy, który stwierdził, że Erod nie ma prawa
przerywać kwarantanny.
- Zło zostało spalone - powiedział Erod i wskazał na czarny dym wznoszący się
ze stosów. - To było złe miejsce, ale od tej pory już nigdy żadne zło nie wyjdzie z
Shomeke!
Po tych słowach stojący za nami ludzie z osady wydali z siebie odgłos, który
wezbrał wielką falą okrzyków radości, zmieszanych z zawodzeniem, krzykami,
wrzaskami i śpiewem.
- Panie Kamye! Panie Kamye! - krzyczeli mężczyzni. W pewnym momencie z
tłumu wystąpiła kobieta, w której rozpoznałam moją babkę. Szła między nami,
pracownikami Domu, jakbyśmy byli łanem zboża. Zatrzymała się w sporej odległości
od Eroda. Ludzie umilkli, żeby jej posłuchać.
- O, Panie, czy wyrzucasz nas z naszych domów?
- Nie - odparł. - Domy należą do was. Ta ziemia jest wasza, podobnie jak plony z
pól. To jest wasz dom, a wy jesteście wolni!
Po tych słowach ludzie zaczęli wiwatować jeszcze głośniej, aż musiałam się
skulić i zakryć uszy, ale i ja płakałam i krzyczałam, chwaląc pana Eroda i Pana
Kamye razem z innymi.
Tańczyliśmy i śpiewaliśmy przed płonącymi stosami pogrzebowymi aż do
zachodu słońca. W końcu babki i kastraci-wyzwoleńcy nakłonili ludzi do powrotu do
osady, mówiąc, że jeszcze nie dostali dokumentów. My, mieszkańcy Domu,
ruszyliśmy w drogę powrotną, rozmawiając o jutrze, kiedy mieliśmy otrzymać
wolność, pieniądze i ziemię.
Przez cały następny dzień Erod siedział w biurze rachunkowości, gdzie
wypisywał dokumenty dla niewolników i odliczał tę samą sumę pieniędzy dla
każdego: sto kue w gotówce oraz czek na pięćset kue w banku okręgowym: kwotę tę
mogli jednak podjąć dopiero po upływie czterdziestu dni. Erod wyjaśniał każdemu z
osobna, że w ten sposób chciał uchronić wyzwoleńców przed wykorzystaniem przez
ludzi pozbawionych skrupułów, zanim nauczą się właściwie korzystać z pieniędzy.
Poradził im, by założyli spółdzielnię, połączyli fundusze i zarządzali gospodarstwem
w sposób demokratyczny.
- O, Boże, pieniądze w banku! - krzyknął jakiś stary kaleka i zaczął podrygiwać
na wykręconych nogach. - Boże, pieniądze w banku!
Erod powtarzał wyzwoleńcom raz po raz, że jeśli chcą, mogą zaoszczędzić
pieniądze i nawiązać kontakt z organizacją Hame, która pomoże im dostać się za te
oszczędności na Yeowe.
- O, O, Ye-o-we - zaintonował ktoś w tłumie, a ludzie zmienili słowa pieśni:
Wszyscy pojadą,
O, o, Ye-o-we,
Wszyscy pojadą!
Zpiewali przez cały dzień. Nic nie mogło rozwiać nastroju smutku. Nawet teraz,
kiedy przypominam sobie tamtą pieśń i tamten dzień, zbiera mi się na płacz.
Nazajutrz Erod odleciał. Nie mógł się doczekać, aż opuści to nieszczęsne miejsce
i rozpocznie nowe życie w stolicy, pracując na rzecz wolności. Nie pożegnał się ze
mną. Zabrał ze sobą Geu i Ahasa. Lekarze, ich asystenci i pracownicy odlecieli
jeszcze poprzedniego dnia. Patrzyliśmy, jak statek powietrzny Eroda wznosi się w
powietrze.
Wróciliśmy do Domu, który wydal nam się martwy. Nie było w nim właścicieli
ani panów, nikogo, kto powiedziałby nam, co mamy robić.
Matka i ja weszłyśmy, żeby spakować nasze ubrania. Mało rozmawiałyśmy ze
sobą, ale czułyśmy, że nie możemy tam zostać. Słyszałyśmy, jak inne kobiety biegają
po bezie, myszkują po pokojach pani Tazeu, przeczesują jej szafy, śmieją się i
wrzeszczą z podniecenia, znajdują biżuterię i inne cenne przedmioty. Z holu
dobiegały męskie głosy, głosy panów. Bez jednego słowa matka i ja wzięłyśmy
dobytek w ręce, wyszłyśrny tylnymi drzwiami, wyślizgnęłyśmy się przez żywopłot i
pobiegłyśmy do osady.
Wielka brama osady była otwarta na oścież.
Jak mogę wam powiedzieć, co znaczył dla nas widok tej otwartej bramy? Jak
mogę wam powiedzieć?
Zeskra
Erod nie miał pojęcia o zarządzaniu posiadłością, ponieważ to panowie nią
zarządzali. On także był niewolnikiem. %7łył pośród swoich ekranów, marzeń i wizji.
Babki wraz z pozostałymi mieszkańcami osady przez całą noc zastanawiały się
nad sposobem zgromadzenia naszych ludzi w taki sposób, by mogli się bronić.
Rankiem, kiedy matka i ja przybyłyśmy do osady, zastałyśmy niewolników, którzy
strzegli jej, zaopatrzeni w broń, sporządzoną z narzędzi rolniczych. Babki i kastraci-
wyzwoleńcy wybrali przodownika, silnego, cieszącego się ogólną sympatią
pracownika rolnego. W ten sposób miały nadzieję zatrzymać przy sobie młodych
mężczyzn.
Po południu nadzieja ta legła w gruzach. W młodych mężczyzn wstąpił szał.
Ruszyli do Domu z zamiarem splądrowania go. Panowie strzelali do nich z okien,
wielu zabijając; pozostali uciekli. Panowie zabarykadowali się w domu i pili wino
Shomekesów. Okoliczni plantatorzy posyłali im posiłki. Słyszeliśmy, jak statki
powietrzne lądują jeden po drugim. Niewolnice, które zostały w Domu, były teraz
zdane na łaskę panów.
Co się tyczy nas, mieszkańców osady, znowu zamknęliśmy bramy. Przenieśliśmy
potężne sztaby z zewnątrz do środka, więc myślałyśmy, że przynajmniej w nocy
będziemy bezpieczne. Jednak o północy przyjechali ciężkimi traktorami, staranowali
mur i do środka wsypała się co najmniej setka mężczyzn, naszych panów i właścicieli
ze wszystkich plantacji regionu. Byli uzbrojeni w karabiny. Walczyliśmy z nimi przy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]