[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to zupełnie inna sprawa.
Lecz, co dziwne, wcale nie miał za złe Brennie, że przyszła do niego na
przystań. Cieszył się z jej obecności. Panna Donnegal była jedyną osobą, która
rozumiała, co w tej chwili odczuwał.
Albo wyobrażała sobie, że rozumie.
- Jeśli pan chce, napiszę do niej.
Reilly spojrzał na nią zdziwiony. W ciemności była ledwie widoczna, choć
stała oddalona zaledwie o kilkanaście centymetrów.
- Do kogo?
- Do pańskiej narzeczonej. - Oparła brodę na dłoniach. - I opowiem jej o
wszystkim. O pańskiej mężnej bitwie o życie miejscowego pastuszka. Wtedy nie
będzie wyglądało, że pan się przechwala. Bo chyba o tym pan rozmyśla, paląc to
cuchnące świństwo?
Reilly rzucił okiem na swoje kosztowne cygaro.
- Niezupełnie - odparł. I upuścił cygaro do wody, gdzie jego rozżarzony
koniuszek szybko zniknął w falach.
- Nie? W takim razie przepraszam za podejrzenie. Zamilkła. Reilly nie
wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Chyba powinienem, myślał, poinformować ją, że
wyjeżdżam. Zaczął się zastanawiać, jak Brenna na to zareaguje. Pewnie będzie
zadowolona, że się mnie pozbywa. Nikt nie będzie kwestionował jej prawa do
zajmowania domku.
- Ja... - zaczął, lecz ona odezwała się w tej samej chwili. - Proszę, niech pani
mówi - powiedział.
- Nie - odparła. - Pan pierwszy.
- Nie - upierał się. - Damy mają pierwszeństwo.
Brenna westchnęła głęboko, przygotowując się do wypowiedzi.
- Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Biorąc pod uwagę, że
dotychczas nie przeprowadzał pan operacji... Chcę pana przeprosić.
Nie spodziewał się tego. Przeprasza go? Za co?
I właśnie o to ją spytał.
- Wie pan za co - odpowiedziała, zwrócona profilem do Reilly'ego. - Za to, co
powiedziałam. O pańskiej narzeczonej. I za... cóż, orientuje się pan, że nie
zachęcałam wieśniaków, by panu zaufali. A powinnam była. To pan jest
wykwalifikowanym lekarzem, nie ja. Chcę, żeby pan wiedział, że teraz będę. To
znaczy, będę ich do pana przysyłać.
- Teraz! - wykrzyknął oburzony - kiedy udało mi się kogoś zabić? Dzięki za
okruchy z pani stołu, panno Donnegal. Jestem pewien, że teraz wieśniacy zaufają
moim medycznym umiejętnościom. Zlecą się z całej wyspy Skye, aby się leczyć u
wielkorękiego doktora Stantona.
- Nie wie pan, czy Hamish nie wyzdrowieje - powiedziała łagodnie.
I znów oparła dłoń na jego ramieniu. Była bardzo ciepła. Reilly czuł jej ciepło
poprzez wełnę surduta.
Spojrzał na jej palce, odcinające się na tle ciemnej tkaniny. Przypomniał sobie
wyraz jej twarzy podczas operacji. Od czasu wizyty w domku wiedział, że Brennę i
chłopca łączyły więzi przyjazni. Poznał to po sposobie, w jaki patrzyła na Hamisha,
pomimo surowego tonu, jakim do niego przemawiała. Zresztą w taki sam sposób
odzywała się do wszystkich mieszkańców wyspy.
Lecz podczas operacji na jej twarzy nie było ani śladu czułości. Brenna stała
się precyzyjną, beznamiętną asystentką. Służyła mu pomocą nawet w najbardziej
krytycznym stadium operacji, to jest kiedy przewiercał kości czaszki. Każda inna
kobieta - oraz większość mężczyzn - pobladłaby na widok szydła, wbijanego w głowę
chłopca, i zwróciła kolację.
Ale nie Brenna Donnegal. Była tak spokojna, jakby w ogóle nie znała
Hamisha... tak spokojna, jakby omawiała stan pogody za oknem, a nie zajmowała się
ścieraniem krwi, wypływającej z czaszki chłopca.
Jednak, pomimo że jej zachowanie było tak bardzo niekobiece, Reilly ani na
chwilę nie tracił poczucia, że osoba, z którą tak blisko współpracuje, jest kobietą. A
teraz, spoglądając na ciepłą dłoń Brenny, spoczywającą na jego ramieniu, zdał sobie
sprawę, że minął czas jakiś... że minęło sporo czasu... odkąd ostatni raz czuł dotyk
kobiecej ręki.
W każdej innej sytuacji dotyk panny Brenny Donnegal wywarłby na nim
wielkie wrażenie. Jednak teraz stać go było jedynie na posępne rozmyślanie o
perspektywach czekających chłopca, który znajdował się kilkadziesiąt metrów od
niego.
- Co będzie pani robiła - zapytał z goryczą - pozbawiona swoich licznych
pacjentów? Powróci pani do badań?
Wymówiwszy te słowa, natychmiast ich pożałował. Było już jednak za pózno.
Poczuł, że się od niego oddala... zarówno fizycznie, bo cofnęła dłoń, jak i
psychicznie, co ilustrowały jej wypowiedziane lodowatym tonem słowa.
- Tak. Sądzę, że tak.
Idiota, beształ w myślach samego siebie. Ale ciągnął dalej.
- Do tych swoich tajemniczych badań, o których nie chce pani z nikim
rozmawiać?
- Właśnie - odparła tonem jeszcze bardziej lodowatym.
Co robisz? - strofował sam siebie. Dlaczego reagujesz tak brutalnie? Przecież
ona stara się być dla ciebie miła.
Powiedz jej, nie milkł głos w jego głowie. Powiedz jej, że wracasz do
Londynu...
- Będę wdzięczny - powiedział z wysiłkiem - jeśli ich pani do mnie przyśle.
To znaczy, pacjentów.
W oddali, na horyzoncie, pojawił się wąski pasek czerwieni. Rysy Brenny
stały się wyrazniejsze. Przyglądała mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- To wolę - odparła.
Po fakcie przyszło mu do głowy, że mógł jej wtedy powiedzieć wiele różnych
rzeczy. Mógł się jej, na przykład, przyznać, jak bardzo podziwia jej odporność na
widok krwi.
Albo jak wiele znaczą dla niego jej miłe słowa.
Albo jak bardzo ceni sobie jej pomoc, którą okazała mu w rozmowie z
MacGregorami i potem, podczas operacji Hamisha.
Mógł choćby spojrzeć głęboko w jej błękitne oczy, a nawet wziąć ją za rękę i
powiedzieć, że potem umazana owczym łożyskiem oraz pachnąca eterem, wydaje mu
się nadzwyczaj pociągającą kobietą i że od czasu gdy ją poznał, wciąż o niej myśli...
mimo że jest najbardziej upartą i przekorną osobą z wszystkich, jakie dotychczas
napotkał.
Lecz gdy w końcu się odezwał, powiedział coś zupełnie innego.
- Tylko proszę kierować do mnie wyłącznie dwunożnych pacjentów. Nie mam
talentu do leczenia czworonogów.
W słabym świetle wschodzącego słońca dojrzał uśmiech Brenny. Uśmiechała
się blado. Ale jednak był to uśmiech i Reilly powitał go z wdzięcznością. Cieszył się,
że nie powiedział jej tego wszystkiego, co mógł powiedzieć.
Właśnie w tej chwili gwałtownie otwarły się drzwi szpitalika i pani
MacGregor zawołała Reilly'ego.
- Tu jestem, proszę pani - odpowiedział Reilly.
Po czym, z walącym sercem, szybko podążył ku bardzo przejętej kobiecie.
- Och, doktorze Stanton! - zawołała, gdy znalazł się przy niej. - Mogę mu dać
wody?
Reilly przyjrzał się jej.
- Wody? - powtórzył. - Nie widzę powodu...
- Na razie poprosił tylko o to, a ja nie chcę robić nic, zanim nie spytam pana. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •