[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zaprowadzil mnie do szpitalika, zauwazylem, ze brakuje mikroskopu. Hrabia sadzi, ze zabral
go ktorys z wiesniakow. Ciezkie czasy, i takie tam. Ale to nie wiesniacy. To pani. Pani go
zabrala. I zamknela w tamtym pokoju. Glendenning jest przekonany, ze odprawia tam pani
jakies satanistyczne rytualy. Pytanie, po co pani to zrobila. Po co te probki? Nie rozumiem.
Przestal sie przechadzac i przystanal, spogladajac na Brenne. Byl tak wysoki i tak szeroki
w barach, ze sprawial wrazenie groznego. Wyobrazal sobie, ze Brenna potrzebuje
przyzwoitki, ktora bronilaby jej przed lordem Glendenningiem. Tymczasem nalezalo jej
bronic wlasnie przed doktorem Stantonem. To z nim, a nie z lordem Glendenningiem,
tanczyla we snie walca.
-Probki gruntu - wymamrotal, spogladajac na nia zaintrygowany. - Gleba. Odpadki. -
Pstryknal palcami. - Miazmaty. Wyziewy z gnijacych odpadkow. O to chodzi. Usiluje pani
znalezc zrodlo zeszlorocznej zarazy, tak?
Patrzyla na niego zdumiona. Skad on to wie? Jak na to wpadl i powiazal fakty w calosc,
znajac ja zaledwie czterdziesci osiem godzin, podczas gdy miejscowi ludzie nie mieli o
niczym pojecia?
Coz, w koncu byl licencjonowanym czlonkiem Krolewskiej Akademii Medycznej.
Jednakze nie chciala przyjac do wiadomosci, ze sie domyslil prawdy. Pozbierala sie szybko
i powiedziala:
-Nich pan nie bedzie glupi.
-Na Boga! - Reilly opuscil reke. - Niech mnie pani nie zwodzi.
-Nie wiem, o czym pan mowi. - Odwrocila sie plecami do niego. - Nie prowadze zadnych
badan.
-Lekarstwo. Albo szczepionka. Jak przeciwko ospie... Brenna tylko parsknela.
-Nie zdaje sobie pani sprawy, jak bardzo ryzykuje? - W tonie Reilly'ego nie bylo teraz cienia
wesolosci. A jego ciemne oczy nie migotaly. Spogladal na nia z troska. - Z cholera nie ma
zartow, panno Donnegal. Nie powinna sie pani w tym babrac.
-Ma pan ochote na jajko?
-Nie, dziekuje. I niech pani nie zmienia tematu. Nie ma pani pojecia, w co sie pakuje.
Brenna zwrocila sie twarza ku niemu.
-Niby jak? - zapytala. - Skoro sie tym zajmuje, ale nie powiedzialam wcale, ze tak jest,
jakze moglabym nie wiedziec, w co sie pakuje? Uwazam, ze przezywszy epidemie, nadaje
sie do tego o wiele lepiej niz na przyklad pan.
-Nie o to mi cho...
-Nie? Wiec o co? O to, ze jestem kobieta? Reilly przestal przemierzac kuchnie.
-Tego nie powiedzialem.
-Ale to mial pan na mysli.
-Coz, sama pani przyzna, ze to troche...
-Troche co?
-Nnno... Troche dziwne.
Rozesmiala sie. Nie mogla sie powstrzymac.
-Och! Cos pania rozbawilo?
-Owszem - odparla. - Pan.
-Ja? - zdumial sie. - Niby dlaczego?
-Porzucil pan lukratywna praktyke w Londynie i przybyl do Lyming. I to ma nie byc dziwne?
-Juz pani wyjasnilem - powiedzial sztywno - sprawily to szczegolne okolicznosci...
-Przykro mi to mowic, ale jesli ma pan na mysli swoja narzeczona, to uwazam, ze sprawa
jest jeszcze dziwniejsza. Rzucila pana, prawda? Wiec po co, na Boga, chce pan ja
odzyskac?
-Odzyskac ja... - Reilly pokrecil glowa. - O czym pani mowi?
-Sam pan powiedzial wczoraj na zamku. Przybyl pan do Lyming, zeby jej udowodnic, ze nie
jest nicponiem, za ktorego pana uwaza. Wedlug mnie jest to dziwniejsze, niz postepowanie
corki, ktora chce udowodnic srodowisku lekarskiemu, ze teoria jej ojca, dotyczaca tej
konkretnej choroby, jest sluszna.
Reilly wpatrywal sie w nia. Nie mogl od niej oderwac wzroku. Troche ja to rozpraszalo,
zwazywszy na to, ze zdala sobie sprawe ze swego stroju. A przyodziana byla jedynie w
nocna koszule, pare znoszonych kapci oraz nadgryziony przez mole szal. Lecz mlody doktor
zdawal sie tego nie zauwazac. Nie spuszczal oczu z jej twarzy.
-Jaka teoria? - zapytal. - O czym pani mowi? Dlaczego, dlaczego sie wygadalam? - lajala
w myslach sama siebie.
-Niby czemu mialabym panu powiedziec? - spytala na glos. - Aby mogl pan opublikowac
prace pod swoim nazwiskiem i zgarnac caly splendor? Nie mam zamiaru. A teraz, panie
Stanton, najlepiej bedzie, jak pan stad wyjdzie. - Podeszla do drzwi, otworzyla je na osciez,
wpuszczajac do domu mrozne powietrze. - Przyjemnego poranka.
Reilly Stanton zmierzyl ja gniewnym spojrzeniem. Zyla na jego czole znowu zaczela
pulsowac. Brenna zdawala sobie sprawe, ze jest na nia wsciekly, lecz nie miala pojecia
dlaczego. Nic mu do tego, jak ona zalatwia swoje sprawy, ani do tego, czego te sprawy
dotycza.
-Pojde juz - powiedzial w koncu. Brenna spostrzegla, ze doktor zaciska szczeki. - Ale to nie
koniec. Jeszcze porozmawiamy na ten temat, panno Donnegal. Nie bede stal bezczynnie,
przygladajac sie, jak pani naraza swoje zycie - oraz zycie mieszkancow wyspy - aby
udowodnic jakas idiotyczna teorie pani ojca...
-Precz! - krzyknela Brenna, rozsierdzona jak nigdy dotychczas. - Niech sie pan natychmiast
wynosi!
-Z przyjemnoscia - odparl Reilly Stanton. Po czym nasadzil kapelusz na glowe i wyszedl, nie
ogladajac sie za siebie.
Lecz Brenna nie mogla pozwolic, aby mial ostatnie slowo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •