[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spojrzał niepewnie. Przed nim, lekko na prawo przez dżunglę przebiegał szlak, tak słabo
dostrzegalny, że pobieżny rzut oka mógłby go nie wyłowić z morza roślinności. Conan
czujnie obserwował regularną, całkiem nawet szeroką dróżkę, częściowo zarośniętą, lecz z
pewnością utworzoną ludzkimi dłońmi.
Zcieżka wyglądała na zaniedbaną, różne rośliny próbowały tu wtargnąć, lecz żadne drzewa
ani krzewy nie rosły bezpośrednio na niej. Cymmerianin potarł dłonią swój policzek, był zły
na siebie, że przedtem nie zauważył szlaku. Zapewne ten uporczywy deszcz zakrył go jeszcze
bardziej.
Wszedł na ścieżkę bez wahania z nadzieją, że zaprowadzi do wioski Ganaków lub
przynajmniej gdzieś, gdzie będzie mógł spędzić noc. Przedkładając pośpiech nad ostrożność,
kroczył krętym szlakiem, w końcu tracąc orientację. Drzewa po obu stronach pięły się wciąż
wyżej i wyżej i barbarzyńca doszedł do wniosku, że wijąca się jak wąż droga niesie go
głęboko do serca dżungli.
Owady otoczyły go brzęczącą chmurą, gryzły i było ich wszędzie gęsto. Węże leżały
wśród poszycia, co przypomniało mu znów o nędznym losie, jaki gotował dla niego Khertet,
chcąc zawieść go do Stygii. Na szczęście te stworzenia o rozdwojonych językach
najwidoczniej czyhały na inne ofiary. Trzymał się od nich na bezpieczną odległość i żaden go
nie atakował. Ptaki śpiewały w koronach drzew i chętnie słuchało się ich głosów. Któryś ze
skrzydlatych mieszkańców lasu spłynął w dół ze swej wysokiej siedziby, porwał kilka małych
węży i niosąc w dziobie łup, odleciał gdzieś, by móc się nimi w spokoju zajadać.
Conana kusiło, by pożywić się jak ten ptak, ale mięso węża to była ostatnia rzecz, jaką by
zjadł. Zobaczył zielonobrązowe owoce wielkości jabłka, zwisające z grubego pnącza ponad
nim, które, gdyby podskoczył, mógłby zerwać. Gdy zastanawiał się, czy ich spróbować,
wielki, szary ptak zręcznie zerwał jeden owoc, po czym usadowił się na pobliskiej gałęzi i
zabrał się do jedzenia. Conan zdecydował się spróbować tego pożywienia. Ptaki przecież w
naturalny, instynktowny sposób potrafią unikać trucizny.
Wziął rozbieg, podskoczył i zerwał jeden owoc, z tego samego pnącza, co ptak. Miał
szorstką skórkę i dziwny smak, przypominający nieco niedojrzałe orzechy kokosowe. Conan
wiedział, że jego żołądek chętnie wypełni się gorzkim miąższem, nasionami i gęstym
mlekiem tego owocu. Nie czując już dojmującego głodu, zerwał jeszcze kilka sztuk i ruszył
pośpiesznie przed siebie tym samym szlakiem. Zmartwił się spostrzegłszy, że światła,
sączącego się przez korony drzew, ubywa.
Z pewnością przemierzył już połowę wyspy po tylu godzinach wędrówki. Pnącza
zaczynały tarasować drogę i stopniowo, co dziwne, ptaków było coraz mniej, a owoców rosło
coraz więcej.
Na zakręcie natrafił na zwisający, oplatany pnączem konar, który blokował przejście. Na
nim skupiały się w ciężkich kiściach owoce. Kopnął zawalający drogę konar i kilka owoców
pękło. Wysypały się z nich rozłażące się na wszystkie strony małe pająki.
Zwieżo wyklute, bladozielone robactwo posypalo się na ziemię w lśniących, zbitych
kupkach. Niektóre spadły na Conana. Odskoczył z obrzydzeniem, rozgniatając na miazgę ich
ciała na swej skórze. Targnęły nim nagłe mdłości. Opierając się o omszały pień grubego
drzewa gwałtownie zwymiotował. Podniósł głowę w samą porę, by dostrzec jakieś
poruszenie.
Dokładnie nad nim, z grubego drzewa opuszczał się olbrzymi, ochrowy pająk. Był co
najmniej dwa razy większy od Conana. Mdłe, zielone włosy pokrywały jego spasłe cielsko,
odwłok i kolczaste odnóża. Karmazynowe ślepia płonęły wrogością stworzenia, które wytęża
swoje zmysły tylko w jednym celu& by wyssać życie z każdej ciepłokrwistej istoty, która
pojawi się w zasięgu jego zakrzywionych, ociekających śliną szczęk.
Na Baal i Pteora! wymamrotał Conan. Który to cuchnący kocioł piekielny
wyrzucił z siebie to dziwaczne monstrum? Ugiął nogi i odskoczył, by uciec przed tymi
potwornymi kleszczami szczęk, zanim spadną na niego. Jakby przewidując ten ruch, złośliwa
bestia rozciągnęła przednie odnóża i wyrzuciła sieć utkaną z perlistych nici. Skok wrzucił
Conana prosto w objęcia pułapki. Błyskawicznie spowity w grube, śmierdzące nici,
barbarzyńca rzucał się, jak oszalały na wszystkie strony, za każdym razem o włos unikając
atakującego pająka. Raz jeszcze pożałował, że nie ma miecza. Olbrzymi pająk okręcił się, by
spojrzeć na Conana. Jego obrzmiały korpus uniósł się nieco, gdy schylił się ku swej już
spętanej zdobyczy. Cymmerianin miotał się jeszcze, ale zaciskające się nici krępowały go
skuteczniej, niż żelazne łańcuchy. Wytężając się, aż żyły na skroniach pociemniały od
nabiegłej krwi i gorąca krew zahuczała w jego głowie, nadludzkim wysiłkiem Conan
wyswobodził swe ramiona. Pająk kłapnął szczęką i zacisnął ją na talii Cymmerianina tak
mocno, że wojownikowi na długą chwilę zaparło dech. Dusząc się i wierzgając nogami,
barbarzyńca patrzył przerażony, jak z pustych w środku zębów bestii wycieka żółty śluz,
sącząc się prosto w jego otwarte rany. Jak wiele czasu mu zostało do momentu gdy zmoże go
ten jad? Nie nie godził się na to, by skończyć życie w żołądku tej potwora.
Rozwścieczony Cymmerianin wyrzucił przed siebie ramiona i chwycił dłońmi szczęki
bestii, naprężając każdy mięsień do granicy wytrzymałości. Pierś Conana uniosła się, ścięgna
napięły jak stalowe liny pod skórą zlaną potem.
Jego ciałem targnął nagle dreszcz. Zamroczyło go, gdy trucizna zaczęła rozchodzić się po
organizmie. Czuł morderczy ucisk szczęk, poniżej żeber. Trzymały go z niesamowitą siłą. Był
pewien, że bestia strzaska mu kości i zmiażdży wnętrzności.
Jęcząc, Cymmerianin zebrał resztki siły, zmuszając swoje napięte ramiona do jeszcze
większego wysiłku. Powoli, jak na torturach, szczęki wycofywały się z jego przebitych
boków. Mocował się dalej, aż jego ramiona zaczęły drżeć spazmatycznie, w końcu usunął
olbrzymie zatrute szczypce.
Zwierzęcy okrzyk wydobył się razem z pianą z ust Conana, gdy rozerwał potworne
kleszcze, rozpoławiąjąc łeb pająka na dwie bluzgające jadem części. To, co zostało mu w
rękach, cisnął na szarpnany konwulsjami korpus stworzenia.
Wracaj do piekieł! wysapał, patrząc, jak z pająka wycieka śluz, a odnóża podrygują
bezładnie w makabrycznym tańcu śmierci. Dziwne charczenie i syki wydobywały się z
rozdartego drapieżcy, obłędne zawodzenie diabelskiego chóru.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]