[ Pobierz całość w formacie PDF ]

13
Po wszystkich porannych zajęciach panna Helena usiadła na zacienionym ganeczku,
popijając doskonałą, zimną wodę ze strumyczka, co bił spod kamienia w starym parku, a potem
szybciutko i skwapliwie płynął do rzeczki Uzły i z nią już miał blisko do Wilii. Więc panna
Helena, już przebrana w lepszą sukienkę, drobnymi łykami piła tę wodę godną zagranicznych
kurortów, zresztą słynną tutaj w całej okolicy, piła ją niewielkimi haustami, spoglądając jakby od
niechcenia w stronę tej lipowej, czy raczej klonowej alei, co prowadziła do gościńca. Ale nikt się
w tym cienistym korytarzyku nie pokazywał.
Słońce już było wysoko, dziewczyny folwarczne szły na pobliskie łąki doić krowy. Gdzieś
w tej jakby nieżywej, jakby spieczonej na amen dali słychać było rytmiczny brzęk kos
ostrzonych osełkami.
Czasem zastukał młotek na babce wyrównujący krawędz skaleczonej kosy. To były jedyne
odgłosy sennego życia w tym folwarczku tak oddalonym od siedzib ludzkich, które tu zresztą
dość rzadko porozrzucał Pan Bóg wzdłuż kapryśnie płynącej rzeki.
Panna Helena wypiła wodę, posiedziała chwilę, a potem zawołała w głąb domu:  Pójdę na
grób mamy!  Nikt nie odpowiedział, więc wolno, ociągając się, zstąpiła z ganeczku i nie
wiadomo czemu weszła w żółkniejące krzaki kwiatów posadzonych wzdłuż ścian dworu, a te
krzaki mocno już były zagłuszone przez rozplenione zuchwale pokrzywy.
I wtedy zobaczyła przez zamknięte okno pokój ojca, do którego nigdy nie wchodziła, choć
pan Michał nie zabraniał. W małych szybkach zobaczyła fragment ścian, kawałek blatu kantorka
z rachunkami i świecznikiem, co przyciskał jakieś papiery do zielonego sukna, oraz klęcznik,
surowy, niczym nie wyłożony dla wygody kolan, mocno wyślizgany od częstego używania. Do
ścian z pociemniałą tapetą poprzypinane były jakieś kartki z wysokim pismem ojca, kartki być
może z dyspozycjami gospodarskimi albo jakimiś fragmentami ważnych listów czy
dokumentów. Nigdy do nich nie zajrzała, szanując to umyślne osamotnienie, które ojciec sobie
wybrał.
W tym momencie spostrzegła, że w mroku owego pokoju zwanego gabinetem, że w cieniu
klęczał ojciec. Teraz podniósł się od tej południowej modlitwy, modlitwy na Anioł Pański, za
zmarłych bliskich i dalekich, powstał z klęcznika i jął zdejmować koszulę. Ukazało się żółtawe,
chude ciało, dramatycznie pożebrowane i Helena chciała uciec, bo wiedziała, co nastąpi. Ale
pozostała przez moment na tym samym miejscu między krzaczkami georginii, powstrzymując
gwałtowne wilgotnienie oczu. Pan Michał tymczasem zdjął ze ściany dyscyplinę i schyliwszy
posiwiałą głowę zaczął się miarowo, systematycznie biczować, jakby wykonywał codzienną,
gospodarską pracę. Panna Helena zacisnęła usta i pobiegła w stronę alei. Wiedziała o tych
dziwnych praktykach ojca, ale nigdy na ten temat nie rozmawiali i nigdy nie była świadkiem tej
ojcowskiej pokuty za nieznane grzechy.
Wyszła na gościniec i skręciła w lewo, do Daugiel, w przeciwną stronę niż do Bujwidz.
Z zarośli wybiegła Malwinka, ruszyła jak pies śladami pani. Czasem skubnęła po drodze jakiś
kwiatek albo smakowity listek.
Las stał nieruchomo i przez to wydawał się straszny. Ale gdzieś za nią wyrastał powoli
hałas, jakby stłumiony odgłos pogoni. Helena zatrzymała się, odwróciła, spoglądała spod
zmrużonych powiek na tę piaszczystą drogę, obsypaną czarnymi szyszkami.
Zza zakrętu wytoczyła się linijka. Siedział na niej w rozpiętym mundurze, z przekrzywioną
czapką na szczotkowatych włosach isprawnik Dżugaszwili. Kiedy zrównał się z młodą kobietą,
ściągnął lejce i zatrzymał spoconego konika.
 Pani nie boi się lasu?  spytał po rosyjsku z silnym gruzińskim akcentem.
 A czego się bać? Ten las to nasz dom  odpowiedziała po polsku.
 Ja wiem, do czego wam potrzebne lasy  zaśmiał się dwuznacznie isprawnik i w tym
grymasie jego szara, okropnie dziobata twarz stała się jeszcze bardziej ponura.  Ale można
pomylić się i spotkać kogo nie trzeba. Zwiat robi się coraz bardziej niebezpieczny. Gdzie te
czasy, kiedy człowiek mógł siedzieć sobie w mieście i spokojnie urzędować.
 Zwiat daleko. Zwiat o nas nie pamięta.
 Ale pokazują się i u nas nie znani nikomu ludzie. Tu kraj zachodnich guberni cesarstwa.
Najwyższym ukazem mamy polecone śledzić obcych i nie dopuszczać do niepokoju.
Helena ruszyła przed siebie bez słowa. Zastukotało nagle serce pod żebrami, aż mimowolnie
przycisnęła dłoń do piersi. Strasznie gorąco, zupełnie nie ma przewiewu, pomyślała. Okazuje się,
że i ja mam serce.
Dżugaszwili cmoknął na konia, dogonił ją i spytał:
 Może podwiezć, pani Helena?  To pani Helena powiedział po polsku.
 Nie, dziękuję panu za uprzejmość. Ale ja niedaleko, na grób mamy  rzekła, żeby się
odczepić.
 Nu, tak szkoda, że nie mogę zasłużyć się panience. Do widzenia. Proszę kłaniać się ojcu.
I zaciął raptem konia, i pomknął przed siebie tą linijką już zreperowaną przez
niemenczyńskiego kowala.
 Przecież ja nie idę do mamy  powiedziała z rozpaczą.  Co się ze mną dzieje. Tyle pracy
w domu i na polach. I to serce jeszcze. Chwała Bogu, że mam serce. Może to serce skróci kiedyś
mękę.
Sarenka pobiegła za isprawnikiem, ale przy zakręcie, obok wielkiego głazu oplecionego
olbrzymim mrowiskiem zatrzymała się i czekała na swoją panią czy raczej przyjaciółkę.
 Co się ze mną dzieje  powtórzyła Helena.  Zawsze chciałam być wolna . Jestem wolna
i co z tego. A słowo dane Platerowi  zabrakło jej raptem powietrza. Przysiadła na tym głazie,
wokół którego krzątała się niezliczona ilość wielkich leśnych mrówek. A jeżeli mnie zagryzą,
pomyślała. Niech zagryzą...
 Jestem starą kobietą  szepnęła, wstając z kamienia. Strząsnęła ze spódnicy igliwie, a także
szybkie, niespokojne mrówki.
Zobaczyła w oddali biały brzozowy krzyż  a jednak drewniany  u wezgłowia mogiły
obłożonej kiedyś darnią. Rosły teraz na niej Jakieś leśne kwiatki, zdarzyła się nawet kępka
niedojrzałych jeszcze borówek. Dlaczego mama leży przy drodze jak włóczęga, pomyślała nie
wiadomo który raz w życiu. Co to za tajemnica. Jakiż to kaprys. A może ślubowanie. Matko
moja nieznana. Przyjaciółko, która śledzisz moje kroki z nieba i ochraniasz mnie, i bronisz przed
złą przygodą.
Uklękła, przeżegnała się, chciała odmówić pacierz, ale słowa modlitwy ciągle się plątały.
Zaczynała od nowa i stale się gubiła albo w tym, albo w innym miejscu mechanicznie
powtarzanego tekstu. Podniosła z rozpaczą głowę, chciała spojrzeć w niebo między koronami
wyniosłych sosen i zobaczyła jego. I ze zgrozą stwierdziła, że nie dziwi się, że widzi go przed
sobą opartego bokiem o drzewo, w rozpiętej czamarce, z wiecznie żywym płomieniem we
włosach.
Podniosła się z klęczek. On stał nieruchomo przy czerwonawym pniu sosny.
 A skądże to idzie?  spytała.
 Z Bujwidz.
 Z Bujwidz przez Daugiele?
 Nadłożyłem trochę drogi.
 A dlaczego nie przyszedł Szyra na lekcję?
Patrzył na nią dłuższą chwilę w milczeniu. Wreszcie rzekł cicho:
 Mówi panienka do mnie jak do arendarza.
Opuściła głowę, odsunęła stopą wielką świerkową szyszkę, która zagradzała drogę.
 A jak mam mówić? Sama nie wiem.
 Nie przyszedłem na lekcję, bo nie wiem, czy warto przychodzić. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •