[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prześwitywało zamglone, okrągłe jak księżyc słońce.
Poszłyśmy z Klasyczną w miejsce, gdzie zostawiłyśmy
prezent.
- Był tu - powiedziałam, kucając przy kamieniach.
Radio zniknęło.
- Znalazł je.
- I zobacz, co zrobił...
Kamienie były poprzekładane i ułożone równo w cyfrę
osiem; w każdej z pętelek rósł świeżo posadzony łubin.
Odebrałam to jako znak, podziękowanie. Konieczna była
odpowiedz, posadziłam zatem Klasyczną pod jednym z
łubinów i zaczęłam przesuwać kamienie. Jednakże nic nie
przychodziło mi do głowy. Ponowne układanie kręgu nie
miało sensu. Kwadrat czy strzała wydawały się głupie.
Zdecydowałam się na uśmiechniętą buzię.
- Uniwersalny symbol przyjazni. - Tak mój ojciec
nazywał rysunek uśmiechniętej buzi. - W Japonii,
Holandii czy w Meksyku zawsze oznacza to samo. -
Nigdy nie rozdawał autografów, tylko rysunki
uśmiechniętych buzi z jego inicjałami na dole.
Siedzieliśmy z ojcem godzinami przy stole w jadalni,
rysując kredkami w moim szkicowniku. Ja rysowałam
słoneczniki, Barbie albo postacie skaczące na
spadochronach, a on niezmiennie czarne linie
uśmiechniętych ust, kropki oczu i nosa, różniące się
kształtem i wielkością, ale zawsze łatwe do rozpoznania.
Zapełniał nimi stronę po stronie. Kiedyś narysował
amerykańską flagę składającą się wyłącznie z
czerwonych, białych i niebieskich uśmiechniętych twarzy.
I była jeszcze ta piosenka, którą czasem śpiewał,
układając mnie do snu.
Czy kocham cię? Odpowiedz znasz.
Choć czasem bywam jak dziki zwierz,
Wystarczy spojrzeć na mą twarz:
Uśmiecham się... i już wiesz,
Wszystko, co tylko wiedzieć chcesz.
Nuciłam tę piosenkę, przekładając kamienie. Duch
znajdzie mój uniwersalny symbol przyjazni i zapewne się
roześmieje albo przynajmniej uśmiechnie.
Prawdopodobnie będzie nucił swoją śliczną melodię, w
pełni świadomy, że komuś na nim zależy. A następnego
dnia - bo zamierzałam wrócić - zobaczę, co ułożył z
kamieni.
Ale stało się inaczej.
Mina Klasycznej powinna była dać mi do myślenia -
patrzyła gdzieś poza mnie, zbyt przerażona, żeby się
odezwać, z wytrzeszczonymi niebieskimi oczyma. Ja
jednak nie zwracałam na nią uwagi. Byłam zajęta pracą,
obiema rękami wciskałam kamienie w ziemię.
Chmury się rozstąpiły, słońce nagle zaświeciło. Wielki
cień nasunął się na moje plecy i na niedokończony
kamienny uśmiech - rozłożysta sylwetka ducha w
przekrzywionym na bok pszczelarskim kapturze.
Zamarłam, serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, ręce
zaczęły mi się trząść.
- Dziecko - odezwał się duch niskim głosem - co ty
robisz? - Mówił jak mężczyzna, chrapliwie, jak mój ojciec
rano, ale był bez wątpienia kobietą.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nogi odmówiły mi
posłuszeństwa - nie mogłam biec. Ręce nie przestawały
mi się trząść.
Cień się poruszył. Usłyszałam ciężkie kroki
zmierzające w moją stronę. Kątem oka dostrzegłam
zwisający rąbek fartucha i obłocone wysokie brązowe
buty.
Kobieta-duch stanęła przede mną i szturchając
czubkiem buta jeden z kamieni, powiedziała:
- Tak nie można. Zniszczyłaś moje kocie oczy.
Kocie oczy? A więc nie cyfrę osiem. Kocie oczy z
niebieskimi łubinami zamiast tęczówek.
Powoli uniosłam głowę, przesuwając wzrokiem od dołu
po wysokiej postaci: biały fartuch, szare rękawiczki,
kaptur z woalką. Miała skrzyżowane ramiona. Przez
cienką siatkę woalki widziałam twarz - duży nos, szeroką
szczękę, okulary w złotej oprawce.
Duchu, myślałam, proszę, odejdz. Przerażasz mnie.
- Jesteś niemową, wandalu? - spytała. - Nie umiesz
mówić?
Potrząsnęłam głową.
- Co to miało znaczyć? Tak czy nie?
- Boję się - wydukałam.
- Wandal się boi - powiedziała kobieta-duch. - I chyba
słusznie.
Musiała mnie pomylić z kimś innym.
- Nie jestem Wandal - zaprotestowałam.
- Co?
- Nie jestem Wandal. Jestem Jeliza-Rose.
- Jaka Rose?
- Jeliza...
- Aha. - Pokiwała głową. Powtórzyła moje imię,
obracając je w ustach niczym landrynkę. - Jesteś
wandalem, jakkolwiek się nazywasz, rozumiesz?
- Nie.
Rozprostowała ręce.
- Wszystko jedno.
Westchnęła i zajęła się kamieniami.
Znieruchomiała w słonecznym świetle, dotykając
palcami ziemi; czułam, jak strach powoli mnie opuszcza.
Nie musiałam tak od razu uciekać, mogłam z tym jeszcze
chwilę poczekać.
- Są tu jakieś pszczoły?
Udało mi się wzruszyć ramionami.
- Jedno użądlenie i jestem sparaliżowana - oznajmiła. -
Jedno żądło i mogę umrzeć.
- Już umarłaś - powiedziałam.
Kobieta-duch głośno wciągnęła powietrze, jakbym ją
zaskoczyła.
- Jak można tak mówić? Co z ciebie za dziecko?
Znów odpowiedziałam wzruszeniem ramion.
- No dobrze, jeśli zobaczysz albo usłyszysz pszczołę, to
mi powiedz, zgoda?
Przytaknęłam skinieniem.
- Jeśli zostanę użądlona i umrę, to będzie twoja wina.
Rękawiczki sięgnęły w górę, siatkowa woalka została
uniesiona i zarzucona na wierzch kaptura. Włosy
opadające duchowi na czoło wydawały się nienaturalnie
żółte, przypominały rogi postrzępionej gazety, którą
ojciec trzymał w szafie: Król rock'n'rolla nie żyje.
Twarz ducha?
Nie, pomyślała Klasyczna.
Ale ta twarz była biała. Miała lekko różowe policzki,
obfity podbródek i zamyślony wyraz, była pomarszczona,
chociaż była też w niej zawziętość i wdzięk zarazem. W
okularach brakowało lewego szkła, a prawe było
przyciemnione i nieprzezroczyste - Będą się trzymać z
daleka - powiedziała do siebie, kreśląc w powietrzu koło.
- Będą się dawać we znaki gdzie indziej.
Nie byłam pewna, czy ma na myśli mnie i Klasyczną,
czy pszczoły.
Klasnęła w dłonie, odwróciła głowę i splunęła.
- To je odgoni na jakiś czas - wyjaśniła. - Zwykle
działa. Zdziwiłabyś się, jak skutecznie.
Potem uklękła, przyglądając się zniszczeniom. Fałdy
sukienki wydęły się wokół niej jak opadający na ziemię
spadochron. Sięgnęła po kamienie, które poprzekładałam,
i kręcąc głową, zaczęła naprawiać kocie oczy.
- Wszystko ma swoje miejsce, rozumiesz? Nawet
najmniejsza rzecz. Jeśli przy czymś majstrujesz, zabierasz
to coś z właściwego miejsca, nie ma porządku. A
wówczas nie ma światła. Wszystko pogrąża się w chaosie.
Przerwała, spoglądając na Klasyczną siedzącą pod
łubinem.
- To dla mnie?
- To Klasyczna. Jest moją przyjaciółką.
Podniosła Klasyczną z ziemi, chwytając ją dwoma
palcami, i wyciągnęła przed siebie jak śmierdzącą
skarpetkę.
- Chyba powinnaś się zastanowić nad swoimi
kontaktami towarzyskimi. Wez to.
Pochyliłam się i nieufnie odebrałam od niej Klasyczną.
Obserwowałam, jak rękawiczki przyklepują ziemię,
poprawiają łubinowe tęczówki, przekładają kamienie.
- Mogę pomóc?
- Z pewnością nie. Idz już. Nie mam nic więcej do
powiedzenia. Zniszczyłaś kocie oko.
- Ale mogę pomóc.
- Akurat, idz i mi pomóż. To znaczy idz. To mi
pomoże. Twoje miejsce jest gdzie indziej.
Popatrzyła na mnie z ukosa - jedno oko było widać,
drugie chowało się za ciemnym szkłem; przypominała
pirata. Potem opuściła woalkę, naciągając ją na twarz,
jakby zatrzaskiwała przyłbicę.
To nie było w porządku, mogłam jej pomóc. A ona
mnie ignorowała.
- Nie jesteś prawdziwym duchem - powiedziałam,
wstając.
- Tak mi się zdaje... przynajmniej na razie.
Pomyślałam, że jest wredną staruszką.
Pożałowałam, że dałam jej radio. Nie podziękowała mi
i była niemiła dla Klasycznej. Dlatego ją opuściłam;
odwróciłam się i zaczęłam biec. Kiedy wdrapywałam się
na nasyp, zawołała za mną:
- Jelizo-Rose, co jeszcze umiesz robić?
Udawałam głuchą. Stojąc na torach, obejrzałam się z
niechęcią na łąkę. Kobieta otrzepywała rękawiczki o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]