[ Pobierz całość w formacie PDF ]
beem przeszedł
stopniowo w stan bezczynnego odpoczynku; teraz poczuł
się głodny i wstał, żeby pójść na kolację. Nie miało sensu czekać na Allbeego, który prawdopodobnie
przepijał
resztki pięciu dolarów w jakimś barze, rozwiązując tym samym problem własnej osoby w najszybszy
możliwy sposób. To nawet dobrze, pomyślał, że Allbee się nie zjawił, bo niewątpliwie chciał być
traktowany poważnie.
Gdyby mu się to udało, mógłby robić z nim, Leventhalem, na co by miał ochotę. A to najwyrazniej
było jego celem.
Restauracja była pełna; wokół małego baru tłoczyli się ludzie. Ruszył w głąb sali w poszukiwaniu
stolika.
-
Muszę najpierw obsłużyć klientów przy barze
- powiedział kościsty, śniady kelner - ale zobaczę, co się da dla pana zrobić.
Trzymał w każdej ręce filiżankę kawy i spiesznie się oddalił. Leventhal nie mógł się zdecydować, czy
czekać z innymi, czy stanąć przy drzwiach do kuchni. Nie było zbyt prawdopodobne, by kelner dał mu
stolik poza kolejnością, gdyby dołączył do pozostałych. Poszedł
dalej, w stronę pochyłej ściany kuchennego przejścia.
Przez łukowate wejście zobaczył, jak jeden z kucharzy ściera sobie mąkę z ramion i dla ochłody
wachluje fartuchem twarz. Leventhal otarł się o kogoś, kto niechcący, jak się zdawało, zagrodził mu
ramieniem drogę. Nie patrząc, powiedział:
- Przepraszam.
Jakiś mężczyzna zapytał, śmiejąc się:
- Dlaczego pan nie uważa?
I
chociaż było dziwne, że powiedziano to ze śmiechem, Leventhal nie odwrócił się, a jedynie skinął
głową i szedł dalej, gdy nagle poczuł, ze ktoś ciągnie go za marynarkę. Był to Williston. Towarzyszyła
mu Phoebe.
-
No, dzień dobry - powiedziała. - Nie poznaje pan już ludzi?
Leventhalowi przyszło do głowy, że oskarża go o to, iż umyślnie ich ominął.
-
Byłem myślami gdzie indziej - odparł, a jego policzki gwałtownie się zaczerwieniły.
- Niech pan usiądzie. Jest pan sam?
- Tak. Obiecano mi stolik, więc nie chciałbym...
-
Ależ śmiało. Proszę. - Williston wysunął krzesło.
Leventhal zawahał się i Phoebe rzekła:
-
O co chodzi, Asa? - w sposób, który dawał do zrozumienia, że nie można ani chwili dłużej okazywać
niechęci, nie obrażając jej.
- Och, Mary wyjechała - odparł - a ja nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do posiłków. Po prostu
wyskakuję z domu i coś przetrącam. A państwo już prawie skończyli.
-
No, niechże pan siada - powiedział Williston.
-
Co wyjazd pańskiej żony ma z tym wspólnego?
Mój Boże!
Leventhal patrzył na śmiertelnie bladą cerę Phoe- be, jej gęste poziome brwi i krótkie, równe zęby,
które odsłaniała w uśmiechu. Zgiełk panujący w restauracji przerwał na chwilę ich rozmowę. Zajął
oferowane mu krzesło i przy stoliku zrobiło się bardzo ciasno, gdy za jego plecami przechodził kelner.
Z niespokojnym wyrazem twarzy dzwignął się znowu, żeby zwrócić na siebie jego uwragę. Usiadł z
powrotem, mówiąc sobie, że nie powinien zachowywać się tak nerwowo. Czemu mieliby tak wytrącać
go z równowagi? Z ręką na czole czytał menu, czując żar i wilgoć pod palcami i usiłując doprowadzić
do porządku swoje rozedrgane uczucia. Co się dzieje; czy nie jestem w stanie stawić im czoła? -
zapytał samego siebie. To wyzwanie dodało mu sił. Gdy zamknął menu, był pewniejszy siebie.
Podszedł kelner.
-
Jaka jest specjalność dnia?
-
Zupa. %7łyczy pan sobie zupę fasolową? Mamy też dzisiaj lazanię.
-
Widzę małże. - Wskazał na muszle.
-
Bardzo dobre - rzekła Phoebe.
- A l a Posillipo. - Kelner zapisywał.
-1 butelkę piwa, a na początek talerz zupy.
-
Już się robi.
-
Usiłowałem się z panem skontaktować - rzekł
Williston.
-
Tak? - Leventhal obrócił się do niego. - W jakiejś konkretnej sprawie?
-
Tej samej.
-
Dostałem pańską wiadomość. Zamierzałem od-dzwonić, ale byłem zajęty.
-
Czym? - zapytała Phoebe.
Leventhal zastanowił się nad odpowiedzią. Nie miał
ochoty opowiadać o swojej rodzinie; nie chciał sprawiać wrażenia, że zabiega o współczucie, a poza
tym nie był w stanie wspominać o śmierci Mickeya w towarzyskiej rozmowie. Myśl o tym napawała
go odrazą.
-
Och, różnymi rzeczami - odparł.
-
Spiętrzenie przed Zwiętem Pracy, co? - zapytał
Williston.
-
To i pewne sprawy osobiste. Głównie praca.
-
Co robi pan w weekend? - zapytała Phoebe. -
Wybiera się pan gdzieś? My jesteśmy zaproszeni na Fire Island.
-
Nie, nigdzie nie jadę.
-
Ma pan przed sobą trzy samotne dni w mieście?
Biedaku.
- Nie jestem, dokładnie mówiąc, sam - odparł spokojnie Leventhal, spoglądając na nią. - Zatrzymał się
u mnie państwa przyjaciel.
-
Nasz? - krzyknęła. Widział, że ją zaskoczył. - Ma pan na myśli Kirby Allbeego?
- Tak, Allbeego.
-
Chciałem pana o to zapytać - rzekł Williston.
- Czy ciągle jest u pana?
- Ciągle.
-
Niech mi pan powie, jak on się miewa? - powiedziała Phoebe. - Nie wiedziałam, że tamtego wieczora
przyszedł pan w jego sprawie. Nie siedziałabym w kuchni.
-
Nie przypuszczałem, że to panią tak interesuje.
-
Cóż, teraz chciałabym przynajmniej wiedzieć, jak on się miewa - powiedziała.
Leventhal zastanawiał się, jak wiele z jego opisu Williston jej powtórzył.
- Czy Stan pani nie mówił?
-
Tak, ale chcę usłyszeć więcej od pana. - Zwykły spokojny, dobry nastrój Phoebe gdzieś zniknął. Pod
jej oczami pojawił się lekki rumieniec i Leven- thal rzekł do siebie: Dla odmiany wyszła z ukrycia .
Zwlekał z odpowiedzią, sądząc, że Williston może się wtrącić.
Kelner postawił przed nim czarne i zielone małże, a on powiedział, unosząc widelec w taki sposób,
jakby chciał
go zważyć:
- Och, radzi sobie.
Zaczął jeść.
-
Jest bardzo rozbity z powodu Flory?
-
Swojej żony? Tak, jest rozbity.
-
To musiało być dla niego straszne. Nigdy nie sądziłam, że się rozejdą. Tak wspaniale zaczęli.
Wspaniale? - pomyślał Leventhal. Zamilkł, dając im zauważyć, że to słowo go zaskoczyło. Co ona
ma na myśli? Kobiety po prostu w ten sposób mówią o małżeństwie. Co w tym mogło być
wspaniałego? On, Allbee, wspaniały? Wykonał obojętny gest oznaczający zgodę.
-
Byłam na ich ślubie, jeśli chce pan wiedzieć, dlaczego mnie to interesuje.
-
Phoebe i Flora były współlokatorkami w colle-ge u.
-
Doprawdy? - zapytał Leventhal z pewnym zaciekawieniem. Nalał sobie piwa. - Spotkałem ją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]