[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ulgą - kiedy za biceps chwyciła ją czyjaś dłoń.
Nawet nie wrzasnęła. W jednej chwili płuca
zamieniły się w dwie zmięte, papierowe torby.
Umysł chciał wyrwać się z ciała i po prostu...
ulecieć. Lonnie zabrał rękę. Był nieświa
dom niczego. Wyszedł na drugą stronę wiaduktu.
Przez chwilę widziała jego sylwetkę, wysoką i
szczupłą na tle krwistych, oszalałych kolorów
zachodzącego słońca, po czym w jednej chwili
zniknął.
Zciskająca jej ramię dłoń była owłosiona jak ręka
małpy. Odwróciła Doris bezlitośnie w stronę
potężnego, masywnego kształtu pod betonową
ścianą tunelu. Sylwetka wisiała między
podwójnym cieniem rzucanym przez dwie
betonowe podpory wiaduktu i Doris mogła
rozróżnić jedynie niewyrazny kształt... kształt i
parę świetlistych, zielonych oczu.
- Daj nam szluga, kochanie - odezwał się
cockneyem szorstki głos, a Doris poczuła zapach
mięsa, smażonych w głębokim oleju frytek i
jeszcze jakąś słodką, odrażającą zarazem woń
resztek na dnie pojemnika na śmieci.
Zielone oczy należały do kota i Doris nabrała
nagle straszliwej pewności, że jeśli masywna
postać wyjdzie z cienia, ujrzy zaciągnięte
bielmem katarakty ślepie, straszliwą bliznę i kłaki
futra.
Oswobodziła rękę, cofnęła się i poczuła, że obok
niej coś śmignęło. Ręka? Szpony? Syczące
parsknięcie...
Nad głową zadudnił kolejny pędzący pociąg. Ryk
był potworny, porażał mózg. Sypnęło sadzą
niczym czarnym śniegiem. Po raz drugi tego
wieczoru ogarnięta paniką, Doris rzuciła się do
ucieczki, sama nie wiedząc dokąd... nie wiedziała
też, jak długo biegnie.
Opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy dotarło
do niej, że Lonnie zniknął. Oparła się całym
ciężarem o brudną, ceglaną ścianę i ciężko, aż do
łez, łapała powietrze. Ciągle znajdowała się na
Norris Road (w każdym razie tak się jej
wydawało - oświadczyła pózniej dwóm
policjantom - ponieważ szeroka jezdnia ciągle
była wyłożona kostką, a jej środkiem biegły
szyny tramwajowe), ale wymarłe, obracające się
w ruinę sklepy ustąpiły miejsca wymarłym,
obracającym się w ruinę magazynom. Na jednym
wisiała brudna, poplamiona tablica z napisem
DAWGLISH & SONS. Na innym zwietrzałym,
ceglanym murze widniało słowo ALHAZRED
wymalowane na zielono staroświeckimi literami.
Poniżej ciągnęły się arabskie wężyki i zawijasy.
- Lonnie! - zawołała.
Mimo panującej ciszy nie odpowiedziało jej
nawet echo
(Nie, nie była to cisza kompletna - oświadczyła
policjantom. - Ciągle dobiegał ją turkot ruchu
ulicznego i to jakby odrobinę bliżej). Odniosła
wrażenie, że słowo, które wyszło jej z ust, spadło
na ziemię niczym kamień. Krew zachodzącego
słońca zastąpił zimny, szary popiół zmierzchu. Po
raz pierwszy do świadomości Doris dotarło, że
noc może ją zastać w Crouch End - jeśli
rzeczywiście było to jeszcze Crouch End - i na tę
myśl ponownie ogarnęło ją przerażenie.
Oświadczyła Yetterowi i Farnhamowi, że w
czasie - nie wiedziała zupełnie, ile go upłynęło -
między przybyciem do budki telefonicznej a
końcową zgrozą, nie nachodziły ją żadne
refleksje, myśli zaś nie układały się w żaden
logiczny ciąg. Po prostu reagowała jak
wystraszone zwierzę. I została sama. Wiedziała
tylko, że chce, by pojawił się Lonnie. I tylko o
tym myślała. Z całą pewnością nie zaświtało jej
w głowie pytanie, jak to możliwe, żeby okolice
oddalone od Cambridge Circus najwyżej o
dziesięć kilometrów były tak kompletnie
wyludnione.
Doris Freeman, nawołując bez przerwy męża,
ruszyła przed siebie. Jej głos, w przeciwieństwie
do kroków, nie wzbudzał echa. Norris Road
zaczęły wypełniać cienie. W górze niebo było
purpurowe. Mógł to być jakiś dziwaczny efekt
świetlny nadchodzącego wieczoru lub też
doznawała omamów powodowanych
zmęczeniem. W każdym razie wydawało jej się,
że magazyny pochylają się łakomie nad ulicą.
Okna, na których od dziesięcioleci - a zapewne
od wieków - zalegał kurz, jakby się na nią gapiły.
A napisy na szyldach stawały się coraz
dziwaczniejsze, zgoła szalone; w końcu zupełnie
nie do wymówienia. Samogłoski były na
niewłaściwych miejscach, a spółgłoski zostały tak
pozestawiane, że ludzkie usta nie potrafiły ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]