[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wygonić stąd intruzów. Ty czekaj tu i zachowuj się
jak najciszej.
Sophie prychnęła, niezbyt cicho. I skrzyżowała
ramiona na piersiach.
Zupełnie jak pod tamtym mostem! Znów ja nie
mogę niczego zrobić!
Wcale nie tak samo! Teraz już wiesz, moja
miła, że cię kocham!
Uśmiechnął się i szybciutko musnął ustami jej
wargi.
Ja też cię kocham wyznała natychmiast, choć
jej głos wcale nie był wesoły. Dlatego uważaj na
siebie, Harry. Pamiętaj, że jedynym twoim sprzy-
mierzeńcem w tym zamczysku, oprócz mnie, natu-
ralnie, jest nieszczęsny duch Nolly ego.
Uśmiechnął się jeszcze raz i cicho wysunął z po-
koju. Sophie odczekała chwilkę, a i owszem, po
czym zabrała się do dzieła. Jak to dobrze, że wszyst-
ko jest pod ręką. Wysokie buty Harry ego, czarna
peleryna rabusia, a także błyszczący stary hełm. Nic
nie szkodzi, że Harry zabrał swój głupi pistolet.
Sophie zna inny sposób, żeby przegonić stąd nie-
proszonych gości.
Tymczasem Harry nieśpiesznie podążał w dół po
kręconych schodach. Był pewien, że na dole zastanie
kilku wieśniaków, którzy postanowili uraczyć się
jakimś mocniejszym trunkiem w miejscu odludnym
i spokojnym. Dlatego następnym razem, kiedy
Harry emu i Sophie przyjdzie ochota zajrzeć do
Blask księżyca 141
Hartshall, Harry nie zapomni starannie zaryglować
drzwi. %7łeby żaden intruz nie wywabił go z łoża,
gdzie tak słodko jest razem z Sophie i dokąd
zamierzał wrócić jak najrychlej.
Ostrożność jednak nie zawadzi. Przed ostatnim
zakrętem schodów przystanął, złożył pistolet jak do
strzału i ostrożnie wychylił głowę.
W kominku płonął ogień. Przed kominkiem
dwóch mężczyzn, przykucniętych, między nimi, na
podłodze, butelka wina. Obaj mężczyzni brudni,
nieogoleni, obaj odziani w mundury piechurów,
wiszące niemal w strzępach, bez guzików i szame-
runku, które zapewne obcięli i sprzedali. Czyli to
dezerterzy, bez wątpienia, a więc ludzie, którzy
niewiele mają do stracenia. I ludzie, którymi Harry
po śmierci brata gardził bezgranicznie. A fakt, że
natyka się na nich we własnym domu, doprowadzał
go do wściekłości.
A co wy, u diabła, robicie w moim domu?!
huknął. Wynosić mi się stąd, hultaje, ale żywo,
zanim ja sam wyślę was stąd prosto do piekła!
Mężczyzni w jednej chwili poderwali się z pod-
łogi i znieruchomieli, wybałuszając na Harry ego
oczy pełne strachu.
Wynosić się! powtórzył gromkim głosem
Harry. Chyba że chcecie, żebym powiadomił o was
magistrat!
A któż ty taki, że rozkazujesz jak jaki kapitan?
rozległ się nagle, gdzieś z boku, chrapliwy głos.
Mamy takie samo prawo tu być, jak ty!
Harry zaklął w duchu. Jakże mógł tego drania nie
142 Miranda Jarrett
zauważyć! Tym bardziej że trzeci obszarpaniec,
rudy, z twarzą przeciętą szeroką szramą, mierzył
z muszkietu, chyba Brown Bess, prosto w pierś
Harry ego Burtona. A muszkiet, niestety, może
więcej niż jeden pistolet.
Jestem Harry Burton, hrabia Atherwall. A wy
przekroczyliście granice mojej posiadłości.
Rudy dezerter zaśmiał się, dwóch jego kompanów
przed kominkiem natychmiast poszło za jego przy-
kładem.
Hrabia... Dobre sobie wycedził rudzielec.
A może jesteś nawet samym gubernatorem? No to
ja jestem książę Walii, do usług!
Harry ani drgnął. Wczoraj byłoby mu wszystko
jedno, co może się zdarzyć. Ale dziś, kiedy na piętrze
czekała Sophie, Harry emu wcale nie było wszystko
jedno. I modlił się tylko w duchu, żeby Sophie, wzór
rozsądku, nie wyszła ze swojej kryjówki. Bo lepiej
nie myśleć, co by się stało, gdyby wpadła w ręce tych
opryszków.
Wynoście się stąd! powtórzył, wcale nie ciszej
niż poprzednio. A ty...
Nie dokończył. Nagle zagłuszył go jęk, jęk głośny,
upiorny. Jęk, który mroził krew w żyłach, a wydo-
był się niewątpliwie z kominka i odbił szerokim
echem po całym domu.
Ki diabeł... wymamrotał jeden z oberwańców
stojących przed kominkiem i cofnął się o krok. Aco
to było?
Jak to co? Duch tego zamku wyjaśnił Harry,
starając się przybrać odpowiednio przerażoną minę,
Blask księżyca 143
zamiast wybuchnąć głośnym śmiechem. No cóż....
Sophie wspominała, że właściciel Hartshall będzie
miał w Nollym sprzymierzeńca. I jakie to szczęście,
że Sophie nie była gołosłowna. Jeden z ludzi
Cromwella. Szuka swej głowy, biedaczysko, której
pozbawili go rojaliści.
Duch? Brednie! żachnął się rudowłosy męż-
czyzna z muszkietem. Duchów nie ma, ludzie
bajki opowiadają...
Jego głos zamierał, czujne oczy nie odrywały się
od powały. A na piętrze szedł ktoś, ktoś powoli
z rozmysłem stawiał ciężkie kroki.
Bajki?! krzyknął jeden z mężczyzn przed
kominkiem i przeżegnał się. Jakby to były bajki, to
by tak nie jęczał! Jezusie słodki, on tu idzie!
A tak przytaknął Harry grobowym głosem.
Idzie tu dusza potępiona, idzie, bo szuka swojej
głowy. A jak swojej nie znajdzie, to sięgnie po
cudzą...
Brednie! powtórzył rudzielec, wyraznie stara-
jąc się nie tracić animuszu, choć nawet nie zauwa-
żył, że lufa muszkietu dawno opadła. Co ty
gadasz, gubernatorze! To żaden duch! Ej, co to, do
diabła...
Tym razem piekielny lament dobiegał od strony
schodów. Trójka mężczyzn podskoczyła jak na
komendę, jak na komendę wszyscy trzej zaklęli..
A Harry pomyślał z dumą, że takiej guwernantki
jak panna Potts ze świecą szukać. Małe urwisy
w jej rękach zapewne miękną jak wosk. Bo
i nie znajdziesz chłopaka, który nie będzie darzył
144 Miranda Jarrett
uwielbieniem guwernantki, potrafiącej zrobić to
właśnie, co teraz czyniła panna Potts.
Wczoraj wieczorem próbował mnie pozbawić
głowy mówił dalej, powtarzając dokładnie to, co
mówił dziadek, kiedy chciał postraszyć małego
Harry ego i jeszcze mniejszego George a. Obudzi-
łem się nagle, zlany zimnym potem. A na szyi
czułem chłód, chłód ostrza noża... Na szczęście,
wiedziałem, co robić. Zerwałem się z łóżka i jak
najszybciej umknąłem do lasu. Ten duch boi się
drzew, on do lasu nie wejdzie.
Trzech obszarpańców jak na komendę zaczęło
posuwać się w kierunku drzwi, nawet ten rudo-
włosy, który jednak odważył się zadać jeszcze jedno
pytanie:
Gubernatorze, czyli co? On nawiedza tylko ten
dom?
Harry z powagą skinął głową.
Tak. On nawiedza tylko ten dom. Będzie to
robił całą wieczność, dopóki...
Jezu! On tu jest! wrzasnął rudowłosy, mknąc
już do drzwi galopem. Chłopaki, wycofujemy się!
Dwóch towarzyszy rzuciło się w ślad za nim.
Harry spojrzał na schody. A tam, na samym szczy-
cie, stał duch kaprala Nolly ego we własnej osobie.
W czarnej pelerynie, spływającej z ramion pozba-
wionych głowy, w czarnych wysokich butach, które
Harry rozpoznał jako swoje własne. Na tle czerni
peleryny dwie jasne dłonie, dzierżące srebrzysty
hełm. Teraz Nolly uniósł hełm wysoko i cisnął
o schody. Hełm z głośnym brzękiem zaczął toczyć
Blask księżyca 145
się w dół, obijając się o każdy stopień. Ten dzwięk,
donośny, zapewne długo będzie prześladować
w snach trzech nieszczęsnych dezerterów, umyka-
jących teraz przez las.
Nolly, możesz już pokazać swoją głowę!
krzyknął Harry, nie odwracając czujnego wzroku
od drzwi. Nie sądzę, żeby twoja publiczność
zdecydowała się tu powrócić.
Udało się?!
Peleryna rozchyliła się, ukazując rozpromienioną
twarz Sophie.
Udało się! Uwierzyli!
Zaśmiała się radośnie i zebrawszy poły peleryny,
szybciutko zbiegła na dół, prosto w ramiona Har-
ry ego.
A jakże! Zmykali jak zające śmiał się Harry,
wsuwając niecierpliwe dłonie pod czarną pelerynę.
Ocaliłaś mi życie, najmilsza. Ty i stary, poczciwy
Nolly.
Musiałam. Nie chciałam cię stracić powie-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]