[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i walisz wprost na tego kredowego fiuta. Akurat jak dojdziesz, nadjedzie platfor-
ma. Podsadzasz Slade a i sam wskakujesz. To nie powinno być trudne.
 Dam sobie radę, Cossie.
 Dobra jest. Powodzenia, Rearden.  Uśmiechnął się krzywo.  Nie bę-
dziemy tu teraz ściskać sobie łap. Spadam już. Pogadam sobie z Paddym Colqu-
hounem, aż to wszystko się skończy.  W jego ręku znów pojawił się zegarek.
 Dokładnie kwadrans.
 Czekaj, Cossie.  Zatrzymałem go.  A co z kamerami telewizyjnymi na
zewnątrz?
 I o to się zatroszczymy, nie bój nic  uspokajał.  No to bywaj, Rearden.
Odszedł przez boisko i zostałem sam. Oparłem się o chłodną ścianę. Spociły
mi się dłonie, a gdy spojrzałem na kolczasty drut wieńczący szczyt zewnętrznego
muru, poczułem w ustach nagłą suchość. Tylko Bóg mi chyba pomoże, gdybym
na tym drucie wypruł sobie flaki. Wytarłem ręce o spodnie i przykucnąłem na
piętach.
Slade stał w pobliżu oznakowanego miejsca i też nie miał towarzystwa. Praw-
dopodobnie uprzedzono wszystkich, żeby trzymali się od nas z daleka. Nie mu-
sieli wiedzieć dlaczego, a i tak by usłuchali, zwłaszcza jeśli rozkaz wydało kilku
miejscowych osiłków. Bo wypadki się zdarzają, nawet w więzieniu, i cholernie tu
łatwo skończyć ze złamanym ramieniem, albo jeszcze gorzej.
Cosgrove rozmawiał z Paddym. Udawali, że pękają ze śmiechu z jakiegoś ka-
wału. Miałem nadzieję, że kawał ten nie dotyczy mnie. Zainwestowałem w Cos-
siego całe moje zaufanie, ale jeśli mnie nabrał, jeśli dla zabawy wystawił mnie
do wiatru, gotów byłem skręcić mu kark. Więzienie okazałoby się dla nas obu
za małe. Ale patrząc na Slade a po drugiej stronie boiska, czułem w kościach, że
wszystko dzieje się naprawdę.
Na dziedzińcu znajdowało się czterech klawiszy. Chodzili tam i z powrotem
z beznamiętnym wyrazem twarzy. Wiedziałem, że dwóch innych obserwuje nas
66
gdzieś z okien nad moją głową. Stamtąd mieli widok na ulicę, po drugiej stronie
muru. Chryste! Pewnie jak tylko zobaczą, że nadjeżdża ta machina, natychmiast
włączą alarm! Przecież nie mogą być aż tak tępi!
Mijały sekundy. Stwierdziłem, że tracę poczucie czasu. Upłynęło już piętna-
ście minut, czy może tylko pięć? Znów zwilgotniały mi dłonie i znów wytarłem
je o spodnie. Skoro miałem wspinać się po jakiejś linie, po co ryzykować upadek?
Jeszcze raz spojrzałem na Cosgrove a. Stał sobie z przekrzywiona głową
i wsłuchiwał się w opowieść Paddy ego. Zanim wybuchnął rubasznym śmiechem
i huknął Paddy ego w plecy, wyraznie puścił do mnie oko. Nie zauważyłem, jak
dawał sygnał, ale nagle z drugiego końca boiska usłyszałem podniesione głosy.
Może więc sygnałem było to, że grzmotnął Paddy ego w kark? Wstałem i zahip-
notyzowany widniejącym w dali znakiem, zacząłem iść wolno przed siebie. Slade
oderwał się od muru i kuśtykając na swoich kulach też zrobił parę kroków. Wszy-
scy odwracali głowy w stronę ogniska rozróby, która zdążyła już przybrać na sile.
Niektórzy więzniowie biegli w tamtym kierunku biegli tam i strażnicy. Zerkną-
łem w prawo i dostrzegłem Hudsona, komendanta. Pojawił się nie wiadomo skąd,
wyskoczył jak diabeł z pudełka i nadchodził teraz z przeciwległego końca boiska.
Nie biegł, nie, szedł szparkim krokiem, w dodatku obrał taki kurs, że musieliśmy
się zderzyć.
Nagle gdzieś z tyłu zaczęły się dziać jakieś przedziwne rzeczy. Rozległ się
ostry huk, coś na kształt niewielkiej eksplozji, i z ziemi uniósł się tuman gęstego,
białego dymu. Szedłem dalej, a Hudson odwrócił się i patrzył. Na dziedzińcu
słychać było teraz wybuch za wybuchem, a ciężki dym zaściełał coraz to większy
i większy obszar. Ktoś stojący za murem nie certolił się i rzucał na boisko całe
wiązki granatów dymnych.
Hudson znajdował się już za mną i usłyszałem jego zdenerwowany ryk:
 Ucieczka! Ucieczka! Włączyć alarm!
Dmuchał w swój gwizdek jak oszalały, ale ja twardo szedłem tam, gdzie czekał
Slade. Na jego twarzy rysowały się głębokie bruzdy napięcia i wysiłku, a kiedy
zbliżyłem się do niego, rzucił niecierpliwie:
 Do cholery, gdzie jest ta zasrana machina?!
Podniosłem wzrok i przez kłęby dymu zobaczyłem, że nadjeżdża, że zawisa
nad murem niczym łeb jakiegoś prehistorycznego stwora, a z paszczy wystaje mu
oślizgłe zielsko. Potwór schylił głowę i wtedy spostrzegłem, że zielsko to cztery
liny z zawiązanymi w pewnych odstępach supłami. Liny dyndały z platformy, na
której stał facet i, jak mi Bóg miły, rozmawiał z kimś przez telefon!
Nachyliłem się.
 No dobra, Slade. Jedziemy w górę!
Odrzucił kule, podniosłem go i chwycił jedną z lin, tę, która weszła mu akurat
w ręce. Nie był piórkiem i z trudem trzymałem go w górze. Złapał się w końcu
sznura, a ja dziękowałem Bogu, że uwolnił mnie wreszcie od ciężaru.
67
Facet na platformie nie spuszczał z nas oczu i widząc, że Slade ma już się
czego trzymać, naglącym głosem zagadał w telefon i platforma zaczęła się wzno-
sić. Problem w tym, że wznosiła się beze mnie. Wykonałem szaleńczy podskok
i uczepiłem się ostatniego supła tej samej liny, po której wspinał się Slade. Pod-
ciągnąłem się szybko, ale jego nogi dyndały to tu, to tam, tak że czubkiem buta
wyrżnął mnie w szczękę. Zakręciło mi się we łbie i niemal rozluzniłem uchwyt,
ale wytrzymałem, jakoś przecież wytrzymałem.
I wtedy ktoś złapał mnie za kostkę. Spojrzałem w dół i ujrzałem Hudsona.
Jego twarz wykrzywiała się z wysiłku. Ten to miał ścisk! Jak imadło! Podniosłem
drugą nogę i dałem mu kopa w gębę; zaczynałem się uczyć od Slade a. Puścił
mnie i spadł na ziemię, która w tym momencie znajdowała się już całkiem spory
kawałek pod nami. Ruszyłem do góry, wciągałem się coraz wyżej i wyżej czując,
że pękają mi mięśnie ramion, aż wreszcie uchwyciłem krawędz platformy.
Slade leżał jak długi na stalowej podłodze i ledwo dyszał po morderczym
wysiłku. Gość z telefonem nachylił się i powiedział:
 Nie wstawaj. Wszystko będzie dobrze. I znów zagadał w słuchawkę.
Spojrzałem w dół. Ogromny, zginający się w przegubach wysięgnik przeleciał
tuż nad kolczastym drutem, przerzucił nas przez mur i zaczął się szybko opusz-
czać.
Facet znów się nachylił i spokojnym głosem powiedział:
 Róbcie dokładnie to, co ja.
Jeden wywołujący zawrót głowy ruch żurawia i znalezliśmy się po drugiej
stronie ulicy. Tu ramię nagle znieruchomiało. Nie wiadomo skąd wyjechała mała
dostawcza ciężarówka i stanęła dokładnie pod platformą. Nasz facet przerzucił
ciało przez balustradkę i opuścił się lekko na skrzynię ciężarówki. Z wdzięczno-
ścią rozluzniłem uchwyt i poszedłem w jego ślady. Slade skoczył na końcu i sklą-
łem go, bo zleciał mi na kark. Zaraz się ze mnie sturlał, gdyż samochód ryknął,
gwałtownie przyspieszył i z piskiem opon wszedł w pierwszy zakręt.
Rzuciłem okiem za siebie i zobaczyłem, jak ogromny żuraw prze suwa się
ociężale bliżej środka ulicy i opuszcza swe wielkie ramię, kompletnie blokując
ruch. Z kabiny wyskoczyli jacyś mężczyzni i zaczęli uciekać, a potem znów skrę-
ciliśmy i tyle ich widziałem.
Slade wspierał się o ścianę skrzyni. Siedział z bezwładnie opuszczoną głową [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •