[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- To zwiadowcy! - syknął Czarny Jastrząb. - Trza ich sprzątnąć.
Nim jednak wygarnęliśmy do nich, jeden z białych spiął konia i rzucił się do nagłej
ucieczki. Drugi nie zdążył - padł na miejscu. W pięciu, tylu nas było, kopnęliśmy się za
uchodzącym. Jednak choć gnaliśmy na złamanie karku, przecież odległość dzieląca nas od
uciekiniera ani trochę się nie zmniejszyła. Widać, tamten miał wyśmienitego wierzchowca.
Przelecieliśmy chyba już ze dwie mile, gdy Czarny Jastrząb odwrócił się do mnie i zawołał:
- Zawracaj do Białego Ptaka! Donieś wodzowi o wszystkim i uprzedz go, że w
pobliżu mogą być Długie Noże!
Uczyniłem, co mi kazał, choć nie bez rozczarowania, że tak raptownie w ochoczym
pościgu pozbawiono mnie udziału.
Wysłuchawszy mej relacji, Biały Ptak skrzyknął pięćdziesięciu wojowników i polecił
mi, bym wskazał im drogę. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie poprzednio napotkaliśmy
białych. Kilku naszych zwiadowców pośpieszyło wybadać, jak się dalej potoczył pościg
Czarnego Jastrzębia. Niezadługo któryś z nich wrócił jak wicher i doniósł, że pościg wciąż
trwa, lecz obecnie role się zmieniły: nasi z goniących stali się uciekającymi! Otóż w pobliżu
Stacji Cottonwood, dokąd się zapędzili, raptem ujrzeli obóz Długich Noży, z którego wnet
wyskoczyło na pomoc białemu zwiadowcy dziesięciu kawalerzystów z porucznikiem na
czele. Jak się pózniej dowiedzieliśmy, ów porucznik zwał się Rains. I teraz ta jedenastka
siedziała na karkach Czarnego Jastrzębia i pozostałej naszej trójki. Wszakże Czarny Jastrząb
nie stracił głowy: umykał nader chytrze - traktem dyliżansów. A ten wiódł wgłębieniami o
zboczach, gdzie pełno zdradzieckich kryjówek.
Jakże lekkomyślni byli ci Amerykanie! Niby barany pchali się wprost pod nasze lufy.
Czyżby po pogromie w kanionie Lamotte ani trochę nie zmądrzeli?
Sierdzisty ogień z pięćdziesięciu strzelb wstrząsnął skalistym zboczem. Pięciu białych
padło od razu, pozostali oszołomieni próbowali szukać ratunku w załomach skalnych. Na
próżno. Gwałtownie natarliśmy na nich i wybili do nogi. Z naszych jedynie Dwa Księżyce
odniósł ranę.
W przystępie radości wypaliłem na wiwat i wydałem kilka dzikich okrzyków na
pohybel wrogom.
- Milcz! - huknął na mnie Biały Ptak. - Wojownik nie chełpi się zwycięstwem nad tak
lichym wrogiem. Pięciu naszych przeciwko ich jednemu! Ryki zachowaj na stosowniejszą
chwilę.
Poczułem się tak głupio, że chętnie bym się zapadł pod ziemię. Teraz dopiero
spostrzegłem, że na twarzach wojowników nie było wcale oznak triumfu; w milczeniu
zbierali zdobyczną broń. Szczęściem dla mnie Biały Ptak wnet o mnie zapomniał, gdyż jego
uwagę zaprzątnęły daleko ważniejsze sprawy.
Od Wzgórza Cottonwood pędził na nas oddział kawalerii, liczący chyba osiemdziesiąt
strzelb. Wszelako równocześnie dołączył do nas zaalarmowany Olikut z głównymi siłami i
obecnie mieliśmy stu pięćdziesięciu wojowników, a więc tęgą przewagę. Czyżby gotowała
się nowa klęska Amerykanów? Ich dowódca jednak w czas zwąchał, że dzieje się coś
niedobrego, i kazał trąbić do spiesznego odwrotu na Wzgórze Cottonwood. Owo wzgórze,
otoczone płaskim terenem, stwarzało niezłą warownię obronną. Nijak Długich Noży stamtąd
wykurzyć się nie dało. Po pierwszej próbie ataku zmuszeni byliśmy cofnąć się na bezpieczną
odległość, gdyż tamci zbyt gęstym prażyli do nas ogniem. Jedynie najlepszym naszym
strzelcom powiodło się kilkoma odległymi a precyzyjnymi strzałami ostudzić zapał tych
spośród Amerykanów, którzy, zanadto pewni siebie, wystawili się na pokaz.
Słońce wkrótce dotarło do kresu swego szlaku. Zapadła noc, czarna i nieprzenikniona,
gdyż niebo zaciągnęło się chmurami, które przygnał wschodni wiatr. Toteż dopiero nad
ranem odkryliśmy, że Jankesi czmychnęli ze wzgórza. Wnosząc po śladach, oddalili się ku
Lapwaj. Wysłani za nimi zwiadowcy przynieśli ważne wieści: otóż z Lapwaj wyruszyły
wreszcie tabory z zaopatrzeniem i żołnierze z Cottonwood przyłączyli się do eskortującego je
oddziału. A dowódcą tego oddziału był nie kto inny, jeno rotmistrz Perry, dobry nasz
znajomy z kanionu Lamotte. Nowiny owe powitaliśmy skwapliwie, a szczególnie ucieszył się
Biały Ptak, który za punkt honoru wziął sobie, by Jednorękiego pozbawić prowiantów:
- Pierwej życie oddam, nizli wozy przepuszczę! - mocno zapowiadał.
Perry, wzmocniony oddziałem z Cottonwood, miał pod sobą siłę równą naszej, około
stu pięćdziesięciu żołnierzy, toteż nie spieszno nam było z atakiem. Pozwoliliśmy mu dotrzeć
do Wzgórza Cottonwood i tu go otoczyliśmy. Tymczasem nadciągnął zawiadomiony o
wszystkim Wódz Józef i polecił rodzinom rozbić obóz nad wijącym się nie opodal
Strumieniem Czerwonej Skały. Stamtąd - o ile zaszłaby tego potrzeba - można było
bezpiecznie wycofać się na wschód nad Clearwater i dalej jeszcze - do Montany.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]