[ Pobierz całość w formacie PDF ]
więc żołnierze obejmujący posterunek mogą czuć się w miarę bezpiecznie. Ponadto wszystkie
punkty mają doprowadzone linie telefoniczne, pięć okopów, pięć telefonów - istny gabinet
dyrektorski. Podczas gdy jeden z nas stoi u nasypu przedniej ściany, drugi siedzi na półce na dnie
okopu. Warty zmieniają się co cztery godziny, po których można urwać trochę snu. Jeżeli można to
nazwać snem - leżymy w pierdziworkach na zimnym klepisku piwnicy, z wytkniętymi na zewnątrz
śmierdzącymi nogami, bo boimy się odmrożenia stóp. Za sprawą śniegu i wilgoci wszyscy mamy
co najmniej kilka czarnych plam na palcach, niektórym zaś gniją całe paznokcie. Nie powinni nas
byli straszyć sądem polowym za to, że przyjdziemy do namiotu medycznego z przemarzniętymi
nogami. Człowiek ma do wyboru dwa wyjścia. Albo na okrągło nosi cuchnące, przepocone
skarpety i modli się o odmrożenia, mając gdzieś sąd wojenny, albo co wieczór, przed wejściem do
pierdziworka, zdejmuje buty i skarpety, przewietrzając sobie nogi, ale za to zatruwając wszystkim
powietrze. Co bardziej cywilizowani wkładają skarpety do worka, żeby wysuszyć je i ogrzać. Tak
czy siak, śpi się fatalnie, zwłaszcza w zatłoczonej piwnicy używanej do przechowywania
ziemniaków. Rolin i ja radzimy sobie, wymieniając nasze przyciasnawe buty na dodatkowe pary
skarpet i obszerne kalosze. Co prawda stąpamy głośno, brzęcząc odpiętymi zatrzaskami kaloszy,
ale przynajmniej nasze stopy mają się nie najgorzej. Pełnimy zatem służbę wartowniczą. Rolin
dopiero co skończył swoje cztery godziny, a ja zaczynam moje. Jakąś połowę z tego udało mi się
przeklinać. Nie wiem, czy Rolin spał na warcie, ja jestem mniej więcej przytomny. Rolin nosi
zegarek: to jedna z prerogatyw sierżanta sztabowego. Stoi na górnym stopniu, oparty łokciami o
ziemny nasyp, który utwardziliśmy wokół obrzeża okopu. Dzielimy ten grajdoł z dwójką
Irlandczyków, MacMahonem i Learym, którzy uchodzą za blizniaków, choć nie są nawet braćmi.
Obejmą wartę przez pierwsze cztery godziny dnia. Postawiłem na nasypie ręczny karabin
maszynowy typu Browning, bicz boży Armii Amerykańskiej, i wsunąłem zgrabiałe dłonie pod
brodę, aby je ogrzać. Mam pewność, że teraz nie zasnę przed wschodem słońca. O tej porze roku w
tej części świata zmrok zapada już o wpół do piątej wieczorem i utrzymuje się do dziewiątej rano.
Moja zmiana wypada od czwartej do ósmej. Przesuwam spojrzeniem po rozciągniętej przede mną
białej łące. Wszyscy jesteśmy wciąż pod wrażeniem nagłej śmierci niedoszłego dowódcy naszej
kompanii. Nie wiem, jaką drogę przeszedł na bojowym szlaku, ale urwała się ona w naszym
oddziale. Upływa może godzina warty, kiedy wydaje mi się, że dostrzegam coś przed sobą mniej
więcej na godzinie dziesiątej. Rośnie tam kilka drzew, które wcinają się w szeroką, otwartą
przestrzeń. Z początku sądzę, że widzę cienie. W czasie księżycowej nocy, gdy chmury pędzą po
niebie, najlepiej przypaść nisko do ziemi i obserwować teren kątem oka. Przekonałem się, że to
najlepszy sposób na obserwację w ciemnościach, wszyscy go stosujemy. Nie przypominam sobie,
by ktokolwiek nam o nim powiedział, a szkoda. Przeszedłem już przez tyle pól minowych, że
ludzie niechętnie chodzą ze mną na patrole. Zyskałem sobie nawet przydomek Skacząca Betsy -
od znanej niemieckiej miny przeciwpiechotnej, która w momencie wybuchu wyskakuje w
powietrze. Teraz jednak mógłbym przysiąc, że coś tam jest. Tężeję w bezruchu, nie kładąc nawet
palca na spuście browninga. Zauważam drugi przesuwający się cień, dalej na łące, ale również z
boku. Dzieli mnie od nich ponad sto metrów, a nocą, na śniegu, trudno być pewnym tego, co się
widzi. Nie chcę budzić Rolina bez potrzeby. Wtedy zauważam, jak jeden z cieni przemyka się
szybko, a drugi podąża tuż za nim. Staram się zachować ciszę. W oddziale znany jestem jako
cykor , bo kiedy się denerwuję, zaczynam czkać. Mocno przygryzam dolną wargę i staram się
powstrzymać czkawkę. Lekko szturcham stopą śpiącego Rolina.
- Obudz się, Roi. Chyba coś widzę. Odpycha mnie parokrotnie, mrucząc coś przez sen.
- Rolin, mówię poważnie. Słowo honoru! Widzę coś po lewej stronie. Obudz się! Zrywa się
i staje obok mnie.
- Pokaż gdzie, Al? Wskazuję mu miejsce, gdzie zauważyłem oba cienie.
- Chrystusie Nazareński! Masz absolutną rację, coś tam jest. Patrol. Co najmniej sześciu
ludzi. Dzwoń na punkt dowodzenia, tylko nie narób hałasu. Biorę do ręki telefon i dwa razy kręcę
korbką. Czas odbębnić ustaloną procedurę telefoniczną.
- Baker dwa wzywa Abla jeden. Jak mnie słyszysz? Zgłaszają się. Od razu przechodzę do
rzeczy.
- Wydaje nam się, że odkryliśmy wrogi patrol. Pytają, czy na pewno.
- Tak. Gallagher mówi, że jest ich przynajmniej sześciu Co mamy robić? Po drugiej stronie
zapada dłuższa cisza. Prawdopodobnie budzą dowódcę warty i porucznika. W słuchawce odzywa
się porucznik.
- Tak jest, sir. Wygląda nam to na szkopski patrol w sile siedmiu albo ośmiu ludzi, na
godzinie dziesiątej. Oddaję telefon leżącemu obok mnie Rolinowi. Podnoszę się i zajmuję pozycję
za browningiem. Nadal dławię w sobie czkawkę, dygocząc od stóp do głów. Ciekawe, czy potrafię
obsłużyć ten karabin maszynowy. Strzelałem z niego jedynie na ćwiczeniach. Zazwyczaj noszę
tylko garanda, czasem nasadzam fosforowy granat na koniec lufy. Mimo rad Mary nie mam
zaufania do swoich umiejętności strzeleckich.
- Tak jest, sir. Jesteśmy w tym okopie z Duaime'em. Damy sobie radę, ale gdybyście mogli
wysłać kogoś do pomocy, chętnie skorzystamy. Każcie im zachować ostrożność. Szkopy na razie
nas nie namierzyły, może uda się nam złapać ich w pułapkę. Urywa. Nadal nie spuszczam z oka
skradających się Niemców. Raczej nie wiedzą o naszym istnieniu, mogli się też zgubić. Nie
wyglądają na formację bojową. Może to niemiecki patrol zwiadowczy, który - podobnie jak my -
szuka czegoś, o czym mógłby zameldować przełożonym? Rozkaz, sir. Rolin odwiesza słuchawkę i
staje koło mnie. Nie odzywamy się, patrzymy wprost przed siebie. Wstrzymuję oddech, by nie
pokazać, że wstrząsa mną czkawka. Stojący tuż przy mnie Rolin szepcze mi do ucha.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]