[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Beaumont westchnął ciężko, popatrzył na Graysona, potem szybko złapał
uchwyt sań, które omal się nie przewróciły. Zaczai mówić rozmyślnie chłodno
i monotonnie.  Zanim będziemy mogli odpocząć, musimy zajść dalej na połu-
dnie, niż to według Papanina możliwe. Te śmigłowce szukają nas, owszem. Ale
jednocześnie usiłują nas zniechęcić. Zatrzymywać za każdym razem, kiedy usły-
szymy po raz kolejny ich warkot, żebyśmy nie mieli szans dotrzeć do  Elroya .
 Zastygł bez ruchu, bo niedawne rat-tat-tat, urosło do głośnego warkotu. 
Kryjcie się!
Zatrzymali psy i rzucili się na lód, rozciągając zwierzęta i uspokajając je.
Kilka sekund pózniej śmigłowiec spadł na nich, ogłuszając piekielnym kleko-
tem silnika. Przepłynął nad nimi ze wschodu na zachód, błysnął nad wąwozem
na wysokości dwustu stóp i odleciał. Leżeli zupełnie nieruchomo, ponieważ nie
mieli pewności, czy nie zostali zauważeni. Jeżeli tak, maszyna wróci. Padając na
lód każdy z nich doznał wstrząsu mimo kilku warstw ubrania, jednak to uczucie
było niczym w porównaniu ze świadomością, że trzeba będzie znowu się pod-
nieść. Leżeli na dnie parowu uspokajając skurczone psy. Byli zmarznięci i u kresu
wytrzymałości. Ponieważ maszyna nie pokazała się więcej, pozbierali się wolno.
Grayson raz jeszcze spróbował szczęścia, z trudem wydobywając ochrypłe słowa.
 Keith, powinniśmy odpocząć. . . zjeść. . .
134
Beaumont pokręcił wolno głową nadsłuchując przez chwilę, lecz nie wychwy-
cił znajomego dzwięku. Zaczął z wielkim trudem wdrapywać się na najbliższą
ścianę. Kilka razy ześlizgnął się, aż wreszcie dotarł niemal na sam szczyt. Był
już najwyższy czas, by sprawdzić drogę przed nimi. Po raz kolejny. Na samej gó-
rze poślizgnął się i byłby spadł. Cudem odzyskał równowagę. Oczyścił soczewki
noktowizora, oparł łokcie na lodowym grzbiecie i podniósł szkła do oczu. Miał
dobrą widoczność i mógł obserwować rzeczywiście rozległy teren. Popatrzył na
zamazany horyzont, poprawił ostrość, przyjrzał się uważniej. Potem opuścił szkła
i spojrzał w głąb parowu.  Myślę, że lepiej będzie, jeśli tu przyjdziecie  po-
wiedział cicho.
* * *
 No i?  zapytał Papanin.
 Jeszcze nic.  Wroński zamknął drzwi baraku.  Właśnie wróciłem. Wy-
gląda to dość beznadziejnie.
 Powiedziałeś: beznadziejnie?  Papanin powoli uniósł się z krzesła, a Kra-
mer, który dobrze go znał, bezwiednie zrobił krok w tył.  Wroński, ty śmierdzą-
cy tchórzu! Nie nadajesz się na dowódcę oddziału. W tej grze wygrywa ten, kto
idzie na całość. Muszę się namyślić, co z tobą zrobić. Chcesz coś zjeść? Wybij to
sobie z głowy, Wroński. Zaraz odlatujesz.  Poczekał, aż Rosjanin wyjdzie z ba-
raku.  Jeżeli dotrą do  Elroya , trudno nam będzie wygrać tę batalię, Kramer
 zauważył.
Litwin był zaskoczony. Papanin po raz pierwszy wspomniał, że Beaumont
mógłby dotrzeć do statku.  Trudno?  zapytał.  Jeżeli Gorow znajdzie się na
pokładzie amerykańskiego statku, będzie to niemożliwe. . .
 Trudne, ale nie niemożliwe.  Sybirak mówił zwodniczo spokojnym gło-
sem.  Wydarzenia będą się rozgrywały w szerszym wymiarze. Majowa wizyta
amerykańskiego prezydenta w Moskwie rozdrażni i naszych ludzi.
 Może będziemy mieli trochę szczęścia. . .
 Sam dbam o swoje szczęście!  Papanin walnął pięścią w pusty teraz stół,
bo niewielka szachownica tkwiła w jego kieszeni.  Zmieniamy taktykę  za-
grzmiał.  Od teraz przeszukujemy teren na północ od  Elroya . Znajdziemy ich
na otwartym lodzie. Jeśli jakaś maszyna ich zauważy, niech wyląduje jak najbli-
żej. Nie obchodzi mnie, na jakim gruncie.
 A co zrobić z tymi opiekunami Gorowa?
 Osobiście każdemu dowódcy oddziału wydasz rozkaz. Pilot ma nic o tym
nie wiedzieć. Ci ludzie z Gorowem są niepotrzebnym utrudnieniem, należy ich
135
zlikwidować. Zagrzebać ciała w lodzie. Jeżeli będzie w pobliżu otwarty kanał,
wrzucić ich tam. Psy także muszą zniknąć. Sądzę, że najlepsze będzie zatrute
mięso. I zniszczyć sanie. Do północy, Kramer! Jeśli się uda, wcześniej.
* * *
To musi być złudzenie, pomyślał Beaumont, spoglądając przez noktowizor
po raz pierwszy. Obraz rozmazał się, odpłynął, a gdy Anglik poprawił ostrość,
wrócił. Przywołał pozostałych z dna wąwozu. Pierwszy dołączył do niego Langer.
Zaintrygowany dziwną nutą w głosie Beaumonta szybko wspiął się na lodową
ścianę i siadł na szczycie obok niego. Gdy rozsunął kaptur, ukazała się zarośnięta
twarz. Zarośnięta i oblepiona perełkami mgły zastygłej wiele godzin temu.
 Tam. To wystające.
Beaumont wskazał kierunek i Langer, drżącymi z niepokoju palcami, próbo-
wał ustawić ostrość. Niesamowity galimatias lodowych wzgórz ciągnął się na
przestrzeni trzech mil przed nimi. Jak morze podczas sztormu zmrożone nagle
w środku burzy. Dalej rozciągał się płaski lód, naprawdę gładki. Ogromna prze-
strzeń połyskująca w świetle księżyca. Pośrodku tej pustyni tkwiła zjawa. Coś, co
uwiecznione na fotografii byłoby całkowicie nie do uwierzenia.  Boże! Boże!
 Ze zdumieniem wymamrotał Langer i zamilkł.
Zjawa była statkiem posiadającym maszt i wysoki mostek. Statkiem zbudo-
wanym z lodu i śniegu, jak nieudany tort weselny. Langer, spoglądając przez nok-
towizor, mógł odróżnić dzioby wycelowane w jego stronę, widział, że statek jest
pokryty lodową skorupą i otoczony lodem tak, że w świetle księżyca błyszczał
niby szklane cacko. Sople zwisały z postrzępionego czuba masztu i przecinają-
cej go poniżej poziomej belki. Burty ociekały lodem zwisającym z nich, jak kapa
niedbale rzucona na przedni pokład. Dzioby wznosiły się wysoko, jakby statek
wspinał się na potężną falę. Cały ten obraz trwał w bezruchu, zamknięty przez
pole lodowe. Jedyny znak, że naprawdę nie był złudzeniem, stanowiły światełka
na maszcie. Był prawdziwy. To amerykański lodołamacz  Elroy wbił się w lód
polarnego paku, dziesięć mil od najbliższego oceanu.
 Boże! Boże!  wymamrotał Langer ponownie.
 Już to mówiłeś  przypomniał mu Beaumont.  Chyba się starzejesz.
Zaczynasz się powtarzać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl
  •